Amman wita nas deszczem, wiatrem i srogą ceną wizy. Pozniej slyszymy, ze dzień wcześniej była tam straszna ulewa, która zalała niejeden dom. Za oknami lotniska widać jedynie kamienie i piasek - najwyraźniej cały deszcz już wsiąkł.
Szczuplejsi o ok. 200 zł dostajemy pieczątkę i szukamy publicznego autobusu do centrum. Na prawo i lewo uśmiechają się do nas twarze Jordańczyków, wystające zza ozdób świątecznych. Zupełnie nie spodziewaliśmy się łańcuchów ani choinek tutaj. Tylu uśmiechów też nie :) Jednocześnie z zaciekawieniem przyglądamy się wyluzowaniu, acz nie lenistwu, które od nich bije - to zdumienie będzie nam towarzyszyć już do końca arabskiej wycieczki.
W Jordanii mamy zaplanowaną dokładnie dobę, więc ograniczamy się do Ammanu. Tak, nie odwiedziliśmy Petry i nie jest nam przykro z tego powodu :) Dwa lata wcześniej odwiedziliśmy Izrael i Zachodni Brzeg, stąd nie mamy też parcia na Morze Martwe czy Czerwone.
Mimo że jest piątek, czyli w arabskiej kulturze to jak niedziela, to idąc do hostelu, mijamy trochę otwartych punktów. Mężczyźni pozdrawiają mojego męża, witają go, pytają nas o samopoczucie. Po Uzbekistanie nie spodziewałam się tu niczego innego, ale i tak bawi mnie to, że mężczyźni zwracają się tylko do niego. Jednocześnie czujemy się miło przyjęci, że tylu obcych nam ludzi tak serdecznie się odnosi w jakimś sensie do nas. Kobiet na ulicy jak na razie nie widzimy.
W hostelu właściciel oraz jego mama sprawiają, że czujemy się jakbyśmy przyjechali do przyjaciela. Spotkało nas tyle dobra z ich strony, gościnności i ciepła, że aż szkoda nam wychodzić z powrotem na ten deszcz. Ale obniżające się słońce powoduje, że chcemy choć trochę zobaczyć za dnia i tak włóczymy się po starówce i ulicach targowych. Prawdopodobnie z uwagi na mój prowizoryczny hidżab i aparycję mojego męża jesteśmy przez wielu brani za Turków. Dowiadujemy się potem, że to komplement, ponieważ Turcy w Jordanii są bardzo lubiani.
Jordania to pierwsze zetknięcie się z arabską kulturą dla nas obojga, więc mówiąc bez ogródek, gapimy się na ludzi. Powiewające nakrycia głowy, haftowane stroje, egzotyczne ruchy i gesty - czujemy się tu dobrze, choć tak bardzo się od nich różnimy.
W Ammanie po prostu spacerujemy po starym mieście - wiemy, że spuściznę po Rzymianach oglądać można w wielu innych państwach, a na testowanie arabskości mamy jeszcze 2 tygodnie. Stąd zwyczajnie chodzimy i obserwujemy. Najbardziej w pamięć zapadają nam witryny pełne lokalnych łakoci oraz żebracy - matki i dzieci, będące uchodźcami z Syrii i Jemenu. Amman ma rosnący problem z żebrakami i od kilku lat probuje przeciwdziałać temu zjawisku, jak widać niezbyt skutecznie. Żebractwo jest zakazane w islamie, co wywołuje dodatkowe skrępowanie sytuacją. Więcej informacji można znaleźć w Internecie.
Za poleceniem właściciela próbujemy tradycyjnych jordańskich dań - mansaf oraz kunafa. Ich zdjęcia znajdziecie poniżej. Jak się okazuje w Omanie, tam twierdzą, że coś wyglądającego jak mansaf to ich narodowe danie. Cóż, historia chyba jak z naszym schabowym :) Na pewno warta spróbowania!
Dowiadujemy się, że Jordania podnosi ceny za atrakcje i wizy dla kolejnych narodów, więc chyba już nie będzie lepiej, jeśli chodzi o koszty. szczególnie, że tanie linie lotnicze zaczynają się tam rozpychać.
Mimo krótkiego pobytu będziemy Jordanię wspominać miło, smacznie i z dużą dawką ludzkiej życzliwości. To był dobry wstęp do naszej arabskiej przygody :)
——
Informacje praktyczne
Na lotnisku w Ammanie przy wymianie pieniędzy w kantorze pobierana jest dodatkowa opłata 1 USD.
Autobus z lotniska do centrum odjeżdża co 30 min i jedzie 50-60 min. Można wysiąść przed stacją końcową, ale trzeba mieć bagaż przy sobie, bo kierowca nie otwiera na trasie luku bagażowego. Bilet kupuje się w budce na zewnątrz, płatność tylko gotówką. Mówią tam po angielsku.
Wiza do Jordanii wydawana jest na lotnisku, można płacić kartą płatniczą.
My spaliśmy w Carob Hostel i polecamy to miejsce z całego serca!