Droga z Tbilisi do Kazbegi jest pełna wrażeń - temu nie można zaprzeczyć. Szkoda tylko, że źródłem owych wrażeń są nie tylko widoki, które zaprą dech w piersiach nawet najbardziej wymagającym, lecz także kierowcy marszrutek ze swym wariackim sposobem jazdy. W niektórych momentach zastanawiałam się, kto dał mu prawo jazdy. Widząc kolejne wyprzedzanie na trzeciego, już tylko modliłam się w duchu, byśmy dojechali żywi. Dwukrotnie jechaliśmy na czołówkę, na zakrętach, nad przepaścią. Ostatecznie doświadczenie to było dla nas na tyle traumatyczne, że w drodze powrotnej wybraliśmy autostop, o czym będzie kiedy indziej.
Jak wspomniałam, widoki naprawdę robią wrażenie. Dość szybko zaczyna się teren górzysty, a pojazd wspina się wyżej i wyżej. Właściwie co tu dużo mówić, po prostu zerknijcie na zdjęcia :) Białe chmury dodawały temu wszystkiemu uroku.
Dojechawszy na miejsce, stanęliśmy przed standardowym na tym wyjeździe problemem - gdzie dziś śpimy. Kazbegi ma zwartą zabudowę i poza sezonem turystycznym niewielką liczbę mieszkańców, więc szybko przeszliśmy hotele przy głównej drodze. Okazało się, że oferowane w nich ceny dalece wybiegają poza nasz budżet. Słońce grzało nasze twarze w miły sposób, więc na chwilę przysiedliśmy na murkach, by zastanowić się, co dalej. W końcu byliśmy w tanim kraju, więc niepodobna wydawać 150 zł za pokój w takiej miejscowości.
Nagle moją uwagę zwróciła idąca z wolna kobieta. I tak nie mieliśmy żadnego pomysłu, więc zapytałam ją po rosyjsku, czy zna jakąś
gastinicę w okolicy, w której moglibyśmy się zatrzymać. 4 telefony i 15 minut później siedzieliśmy w aucie wiozącym nas do podnóża gór. Na miejscu okazało się, że to pensjonat prowadzony przez jej matkę. Na parterze domu mieszkała owa spotkana kobieta z synem i jej rodzice, a na górze goście. To dość typowe przystosowanie domu na pensjonat w Gruzji.
Mimo iż budynek wiekiem i wystrojem pamiętał chyba samego Stalina, to jego starawość ujęła mnie i na myśl przywołała domostwa niejednej starszej cioci czy babci. Szczególnie pozytywne emocje wyzwalał w nas salon, który przenikała absolutna cisza z widokiem na górę Kazbeg i kościółek u jego podnóży. Pod ścianą stało rozstrojone pianino. W ten sposób za 40 zł za pokój za noc mieliśmy całe piętro dla siebie.
No prawie dla siebie - po jakimś czasie z pokoju obok nas wynurzyło się młode rosyjskie małżeństwo. Bardzo szybko przypadliśmy sobie do gustu, czego w życiu nie spodziewałabym się po przypadkowo spotkanej rosyjskiej parze (
viva stereotypy!). Aina i Dmitrij z Jekaterinburga stali się jednym z kluczowych elementów tej wyprawy, dzięki którym będziemy ją wspominać z szerokim uśmiechem na twarzach :) Sami odwiedzili Polskę rok wcześniej. Opowiadali, że przestrzegano ich przed złym wizerunkiem Rosjan w Polsce, co może dać im się odczuć jako turystom. Stało się inaczej - wyjechali z naszego kraju zauroczeni i pełni pozytywnych wrażeń ze spotkań z Polakami.
Czas upływał nam tak szybko, że tylko dogotowywana woda na kolejne herbaty i zapadający zmrok uświadomiły nam, ile już rozmawiamy. Około 23 padła decyzja, że pora spać, aby następnego dnia mieć siłę na zdobywanie szczytu z kościółkiem Świętej Trójcy, który widnieje na bodaj połowie pocztówek z Gruzji. Jeszcze tylko ostatni rzut oka na rozgwieżdżone górskie niebo i można było zapaść w kamienny sen.