Geoblog.pl    tealover    Podróże    Gruzja i Armenia    Mały koniec świata
Zwiń mapę
2018
27
kwi

Mały koniec świata

 
Gruzja
Gruzja, Kazbegi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2514 km
 
Pobyt w Kazbegi był miodem dla serca i tym, czego oboje potrzebowaliśmy po kilku intensywnych miesiącach. Czułam się tam jak na małym końcu świata, takim nie za dużym ani nie za małym. Poza sezonem turystycznym miejscowość ta pokazuje swoją spokojną, wypełnioną rześkim powietrzem twarz pośród niesamowitych widoków. Z ciekawostek - funkcjonuje tu polska informacja turystyczna, którą prowadzi jakieś towarzystwo (?) wspinaczkowe. Organizują oni wyprawy na Kazbeg oraz prowadzą sklep z suwenirami, w którym można kupić nawet skarpety w khinkali!

Po porannej toalecie spakowaliśmy co potrzebne i wyruszyliśmy pieszo na szczyt, na którym wznosi się kościół Świętej Trójcy i który zdaje się być znakiem rozpoznawczym Gruzji. Można również wynająć auto z kierowcą, który z centrum miejscowości zawiezie nas na sam szczyt. Droga dla piechurów wiedzie przez sąsiednią miejscowość położoną na górskim stoku. Tutejsze domy w całości były wykonane z kamienia, a szlak przeplatał nadziemny rurociąg gazowy. Miejscowość ta w dużej mierze wydawała się opustoszała. Gdzieniegdzie mijali nas kontemplujący życie starsi oraz dzieci idące do szkoły.

W Kazbegi powiedziano nam, że życie w Gruzji generalnie zaczyna się o 9. Otwarte sklepy, szkoły, ludzie na ulicach - wszystko to pojawia się około 9. Tego dnia rzeczywiście to obserwowaliśmy. Próbując kupić przekąski na drogę o 8.30 musieliśmy czekać do 8.45 na dostawę chleba (czyli jednak piekarze i kierowcy zaczynają dzień wcześniej :) ) i otwarty był tylko jeden sklep. Na ulicach i drogach panowały pustki względem tego, co widzieliśmy wczoraj, nawet psy się pochowały.

Sam szlak pieszy nie był oznakowany w oczywisty dla nas sposób, więc co jakiś czas posiłkowaliśmy się nawigacją. W jednym miejscu wydaje mi się, że się zgubiliśmy i pomyliliśmy drogi, bo szliśmy przez ogrodzoną łączkę, przeciskaliśmy się między płotami oraz szliśmy na czuja przez las. W pewnym momencie dołączyliśmy do drogi przygotowanej pod auta terenowe co po potwierdzeniu z nawigacją, miało nas doprowadzić w upragnione miejsce.

W końcu dotarliśmy na górę. Dookoła nas cudownie - ośnieżone szczyty skąpane w wiosennym słońcu, na polanie kilka namiotów zapewne wspinających się ludzi, niewielka liczba osób. I tylko jeden czynnik sprawiał, że nie pragnęliśmy rozkoszować się tym widokiem dłużej niż trzeba - hulający wiatr. Wiało tak mocno, iż po chwili na zdjęcia ruszyliśmy do samego kościółka. By przekroczyć jego granice, należy być odpowiednio ubranym, tzn. kobiety obowiązuje długa spódnica i nakrycie głowy. Niestety nie przewidziałam takich okoliczności, więc części z ołtarzem nie zwiedzałam, za to rozsiadłam się na ławce przy murku. Wiało tam znacznie mniej, a oczy z radości nie wiedziały, gdzie patrzeć. Dostrzegliśmy, że kilka osób po zdobyciu kościółka ruszało w kierunku góry Kazbeg, z pewnością by choć trochę bliżej stanąć oko w oko z tym olbrzymem. My sobie odpuściliśmy, ciesząc się leniwą aurą.

Siedzieliśmy na ławeczce z dobrą godzinę i ciężko byłoby się nam ruszyć, gdyby nie zwiększające się zagęszczenie ludzi, w tym głośnych ludzi. W końcu gwar stał się na tyle przeszkadzający, że opuściliśmy teren kościoła. U jego stóp stały już nie 3 samochody, lecz kilkanaście, a następne nadjeżdżały. Czuliśmy, że podjęliśmy dobrą decyzję i wypełnieni pozytywną energią zeszliśmy do miasteczka. Po drodze odkryliśmy kawiarenkę, w której za dwie herbaty z widokiem na góry i szumem strumyka w tle zapłaciliśmy 4 zł. Sielska chwila trwała dalej!

W Kazbegi wylądowaliśmy przed 14 i dopadł nas wilczy głód. Nie byliśmy pewni, co z tym faktem zrobimy, bo dotąd nie widzieliśmy za bardzo żadnych jadłodajni. Niepotrzebnie się martwiliśmy - przy drodze krajowej prowadzącej do Rosji (którą przekracza się, idąc w góry) znajdowała się restauracja (w naszym odczuciu bardziej bistro), która reklamowała się khinkali. Nie zastanawiając się ani chwili, zawitaliśmy tam i zamówiliśmy kilkanaście gruzińskich pierogów z baranim mięsem. No właśnie - w Gruzji pierogi zamawia się na sztuki.

Co to były za pierogi! Do teraz pamiętam ich smak! Aż żałowaliśmy, że tylko tyle byliśmy w stanie zjeść. Khinkali były wylepiane na świeżo przez starszego pana prowadzącego tę knajpę i smak miały pierwszorzędny. Nasze apetyty mocno podkręcił czas oczekiwania - wyniósł on z 40 minut. Mój żołądek już prawie przyległ do kręgosłupa, ale naprawdę było warto czekać! Bardzo żałowaliśmy, że miejsce to otwierano dopiero w porze obiadowej, bo chcieliśmy zjeść tu śniadanie następnego dnia. Namiary znajdziecie w zdjęciach, uwieczniłam billboard przed ich wejściem :) To były najlepsze khinkali podczas całego naszego pobytu na Kaukazie.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (14)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
marianka
marianka - 2018-07-20 19:14
No, nieźle zareklamowałaś lokal z chinkali, aż mi też ślinka pociekła :) Swoją drogą, chyba kolejna zmiana, bo 8 lat temu, w kościółku jeszcze wypożyczano brakujące elementy garderoby dla kobiet, żeby mogły wejść do środka. Szkoda, że już tak nie jest.
 
 
tealover
Dominika
zwiedziła 15.5% świata (31 państw)
Zasoby: 292 wpisy292 1002 komentarze1002 2165 zdjęć2165 9 plików multimedialnych9
 
Moje podróżewięcej
10.09.2020 - 15.09.2020
 
 
25.12.2019 - 10.01.2020
 
 
28.02.2019 - 23.03.2019