Jako że z braku czasu nie poczyniliśmy żadnych planów na ten wyjazd, podjęliśmy najprostszą możliwą decyzję - jedziemy marszrutką do Tbilisi. Nasza gospodyni wydawała się niepocieszona tym faktem i zapraszała nas serdecznie w drodze powrotnej. Jako bonus załatwiła nam transport na dworzec autobusowy ze swoją córką za kierownicą. Ku naszemu zaskoczeniu, dworzec znajdował się po totalnie przeciwnej stronie miasta. Córka pomogła nam znaleźć odpowiednią marszrutkę i ustalić cenę biletów. I tu po raz pierwszy zetknęliśmy się z inną kulturą - odjazd jest wtedy, gdy zapełnią się miejsca siedzące. Na szczęście nie spieszyło się nam, więc poczekaliśmy ok. 25 minut i odjechaliśmy.
Krajobrazy po drodze zmieniały się znacząco - soczysta zieleń wkraczała coraz odważniej, a ośnieżone góry ustępowały. Nagle po upływie ok. 1.5 godziny zatrzymaliśmy się w miejscu, które określiłabym jako drogowy ustęp w środku wioski. Wszyscy zgodnie wysiedli z busa, a my jeszcze nie rozumiejący niczego za nimi. Kiedy rozejrzałam się dookoła - toalety, kawiarnio - bar, dwa sklepiki z przekąskami - olśniło mnie. Jak ja doskonale znałam ten obraz! Dokładnie tak podróżowałam w Tajlandii, dokładnie tak wyglądały tam postoje. Było to dla mnie ogromnym zaskoczeniem, ponieważ totalnie nie spodziewałam się podobieństw do Tajlandii w... Gruzji. Ale jak się miało za chwilę i później okazać, to nie jedyne podobieństwo, z jakim się zetknę.
Kierowca rozsiadł się na plastikowym krześle pod parasolem i zapalił papierosa, zamawiając po chwili kawę. Nie bardzo wiedzieliśmy, co mamy ze sobą zrobić, więc postanowiliśmy skorzystać z toalety. Ubikacje rodem z Azji - kucane, ze znudzonym stróżem wydającym za pieniądze porcje papieru toaletowego, który po zużyciu wrzuca się do kosza w danym boksie. Jeszcze brakowało mi tylko kontenerka z wodą i kubełkiem do zlania wydalonych brudów :)
Stanęliśmy na słońcu, by trochę złapać promieni. Szybko spostrzegliśmy, że współpasażerowie się na nas gapią.
- No tak- pomyślałam. Tutaj wszyscy kryją się w cieniu. Po tej refleksji poszliśmy pod parasole.
Po około 20 minutach kierowca nagle wstał i pomaszerował do busa, a my wszyscy grzecznie za nim.
Ostatecznie dotarliśmy to Tbilisi, a dokładniej do jakiegoś dworca autobusowego z dala od wszystkiego i tylko w gruzińskich napisach. Szybki rzut oka na nawigację - wylądowaliśmy na samej północy miasta. Zagadany przez nas po angielsku i rosyjsku policjant udawał, że nas nie rozumie, ściągając przy tym brwi. Naganiacze, ryk silników, smród spalin i ogólny gwar zaczynał nas przytłaczać. Trzeba było szybko podjąć jakąś decyzję, bo dobiegała 13, a my nadal nie mieliśmy żadnego planu. Rozejrzeliśmy się dookoła w nadziei za jakimś jedzeniem, ale poza fastfoodami nic więcej tam nie było.
-
Dobra, skoro już jesteśmy na północy, to jedziemy do Kazbegi! - była to jedyna nazwa, którą znałam i która kojarzyła mi się z północą kraju oraz ładnymi widokami. I przynajmniej dawała poczucie, że na 3 dni będziemy mieć planowanie z głowy :D
Teraz trzeba było tylko odkryć, skąd dokładnie odjeżdża marszrutka do Kazbegi. I tu zaczęły się prawdziwe azjatyckie manewry. Najpierw zaczęło się od wtykania nam kitu, że nic tam nie jeździ, ale na szczęście możemy pojechać tam taxi z naszymi kolejnymi rozmówcami. No nie, drogi kolego, tak się nie bawimy.
Potem było trochę szarpania mnie za rękę, mówienia czegoś na odczepne, zaprzeczania, że cokolwiek tam odjeżdża, podawania nam innego kierunku niż w rzeczywistości mieliśmy obrać. I, co najśmieszniejsze dla mnie, byłam w swoim żywiole! W końcu adrenalina i prawdziwe podróżowanie :D Jednocześnie przywołało to masę tajskich wspomnień, kiedy to pośród obcego alfabetu i mowy musiałam radzić sobie dokładnie z tymi samymi różnicami kulturowymi co tutaj. Do teraz fascynuje mnie ten fenomen podobieństwa, a może po prostu tak jest w krajach rozwijających się?
Po odbyciu kilkudziesięciu dialogów w co najmniej 5 językach i 30 minutach kluczenia trafiamy w końcu przed drzwi w połowie pełnej marszrutki do Kazbegi. Jak się okazuje, jest tam czworo Polaków, którzy przyjechali pochodzić po górach. Ja poszłam złowić coś do jedzenia na drogę na rozciągającym się miedzy busami targowisku, a Bartek zajął się naszymi bagażami i płaceniem. Po jakichś 40 minutach marszrutka napełniła się i ruszyliśmy ku północy, by zobaczyć na własne oczy górę, która przyciąga tak wielu.