Z Sapporo miałyśmy przesiadkę na Tokio Narita. Przez kilka godzin snułyśmy się po lotnisku, poznając i obserwując ludzi w oczekiwaniu na nasz samolot do Fukuoki.
Na miejscu Yuta, mój kolega z praktyk w Tokio, zgarnia nas autem w jakieś nieznane miejsce. Na zewnątrz panowała gęsta mgła. Okazało się, że miejsce, do którego zmierzamy, jest wyjątkowym miejscem w japońskiej mitologii, a jedziemy tam, by obejrzeć wschód słońca. Zgodnie z wierzeniami, to właśnie tu narodziła się Japonia! Gdy tylko wysiedliśmy z auta, moi przyjaciele zwrócili się w stronę punktu widokowego, podczas gdy ja musiałam najpierw zawiązać sznurówki. Nim skończyłam, odeszli już na kilkadziesiąt kroków, kiedy nagle rozległ się świergot nieznanego mi ptaka.
Nie było to spokojne trele-morele o poranku. Czułam, że on do mnie mówi i każe iść za swoim głosem. Ukradkiem oka zerknęłam na pozostałą dwójkę – oddalili się już znacząco. Nie zastanawiając się długo, poszłam w przeciwnym kierunku za głosem, który dokądś chciał mnie zaprowadzić.
Idąc kilka minut za ptasim ćwierkaniem, dostrzegłam przed sobą w zaroślach wąską dróżkę, która prowadziła gdzieś do góry.
- Więc to chciałeś mi pokazać! – pomyślałam z wdzięcznością. Szybkim ruchem przedarłam się przez krzewy i już wspinałam się do góry. Miliony myśli przelatywały mi przez głowę, dokąd mnie ta ścieżka zaprowadzi. Do czyjegoś pałacu? Do jakiegoś gniazda? A może donikąd? Z każdym krokiem byłam coraz bliżej odpowiedzi, natomiast słońce coraz mocniej przedzierało się przez chmury. Mając przed sobą ostatnią prostą, pobiegłam szybko do końca tej zagadki. Jej rozwiązanie zaparło mi dech.
U szczytu góry wznosiła się buddyjska pagoda z widokiem na całą okolicę. Prosta, otwarta i pusta. Byłam tu sama. Każda droga, budowla i drzewo jawiły się jak na dłoni. Horyzont usiany był górami wychodzącymi zza siebie, tworząc pewnego rodzaju koronę dookoła mnie. A przede mną… a przede mną, twarzą w twarz zza gór wznosiło się słońce. Stopień po stopniu, milimetr po milimetrze, sekunda po sekundzie. Niczym nie zmącony spokój, otaczający mnie zewsząd oraz doskonały widok wprawiły mnie w osłupienie. Nie spodziewałam się, że wschód słońca odsłoni przede mną zupełnie inną od dotychczas znanych mi wersji swojego piękna.
Natura przygotowała ten spektakl w stu procentach, a ja jako widz mogłam to tylko obserwować i chłonąć całą sobą tę wyjątkową atmosferę. Na niebie rozlewały się wszystkie kolory tęczy, tysiące odcieni żółci, pomarańczy, czerwieni, fioletu. Nie wiedziałam, co mam robić, więc po prostu stałam i patrzyłam. W końcu słońce ukazało się na horyzoncie. Wschodziło idealnie między dwoma szczytami. Dziękowałam w sercu geniuszowi, który zaprojektował świątynię w takim miejscu. Dostarczała więcej wrażeń niż jakiekolwiek inne miejsce.
Ujrzenie słońca było dla mnie sygnałem to powrotu. Wiedziałam, że moi przyjaciele zaraz zaczną się martwić, więc czym prędzej zbiegłam na dół. Oglądając się co kilka kroków, skradałam odrobinę magii tego miejsca dla siebie, by już zawsze móc do niego zawsze wracać myślami...