Realnie patrząc, w Tajlandii obchodzi się 3 nowe roki (lata?). Kolejność według rosnącej ważności:
1. Nasz nowy rok - tak naprawdę obchodzi się go tylko w turystycznych miejscach jak Bangkok czy Pattaya, gdzie przewijają się obcokrajowcy. JEst wielkie odliczanie, jakieś fajerwerki, imprezy. Jednakże wystarczy wyjechać trochę poza miasto i już o czymś takim nikt nie słyszał. Nie mniej, z uwagi na globalizację, data zmieniana jest właśnie wtedy, ale wciąż zachowana jest buddyjska chronologia. Czyli aktualnie mamy 2557 rok :)
2. Chiński nowy rok - obchody startują w ostani dzień ostatniego miesiąca kalendarza chińskiego, który mocno bazuje na cyklu Księżyca, dlatego niektórzy używają terminu "Nowy Rok Księżycowy". W tym roku przypadł on 1 lutego, czyli "sylwester" miał miejsce 31 stycznia. Z uwagi na ilość Chińczyków i Tajów chińskiego pochodzenia w Tajlandii jest to widoczne święto, którego kuliminacja ma miejsce w Bangkoku w Chinatown, oczywiście. Tańce, hulańce, czerwone lampiony i sukienki oraz mnóstwo pysznego jedzenia na ulicach. Dla Chińczyków jest to jak nasze Boże Narodzenie, dlatego ten szczególny czas spędza się z rodziną.
3. Songkran - buddyjski nowy rok, coraz częściej reklamowany na świecie jako festiwal wody. To dosyć smutne, ponieważ to hasło-haczyk na turystów. Ludzie z całego świata rezerwują hotele i bilety na wiele miesięcy do przodu, by przyjechać bezkarnie pooblewać się wodą i upić. Dla Tajów jest to wyjątkowy czas, więc zazwyczaj wracają do swoich rodzinnych miast by razem z krewnymi świętować nadejście nowego roku. Nie bez przyczyny przypada on właśnie w połowie kwietnia - jest to najgorętszy czas w ciągu roku, więc oblewanie się wodą wszystkim przynosi ulgę. Dokładna data wyznaczana jest przy pomocy kalendarza księżycowego - pierwszy z 3 dni Songkranu przypada na pełnię.
Z mojej perspektywy pierwszy dzień był naprawdę świetny. Co prawda miało miejsce kilka niemiłych incydentów, które zaraz opiszę, ale ogólnie czas spędziłam po prostu... fajnie. Beztroski śmingus-dyngus tyle że w niewyobrażalnej skali. Woda, symbol oczyszczenia, lała się wiadrami i wężami strażackimi, a do tego twarz umorusano pyłem kredowym. Następne dni był już mniej miłe.
Niestety na skutek wkraczania kultury zachodniej do Bangkoku, ludziom, krótko mówiąc, zaczęło odbijać. Tradycyjną letnią wodę i puder kładziony na twarz zaczęły zastępować woda z lodem oraz męskie łapska, które obsmarowane kredową mazią zjeżdżały znacznie poniżej damskich twarzy. Mimo gorąca naprawdę słabo było dostawać z kolejnych wiader pełnych lodu bądź obrywać z misek pełnych tej mazi wymieszanych z lodem. O ile pierwszego dnia nastawiłam się na czynny udział w wodnej walce, o tyle w następne dni wróciłam już do swoich normalnych obowiązków. Zatem idąc na stację, czy na umówione spotkanie, zręcznie unikałam czyhające na mnie grupki. Gdy ktoś rzeczywiście symbolicznie mnie polał ciepłą wodą - w porządku. Taką mają tradycję, ja to szanuję. Ale gdy widziałam szczerzącego się brzydala z wiadrem pełnych kostek lodu i kredowej mazi, to naprawdę rosło mi ciśnienie. Do tego ludzie na potęgę się upijają, więc często nawet nie docierało do nich, o co prosiłam.
Po czasie podzieliliśmy się przemyśleniami ze znajomymi i każdy mówił to samo - 3 x tak, ale tylko pierwszy dzień. Ja i tak miałam szczęście - niektóre moje koleżanki były obmacywane.
Po tygodniu w ręce trafił mi artykuł z magazynu Expat Ladies in Bangkok (
klik). Świetnie oddaje to, co czuję.