Nie mogłam nacieszyć oczu. Soczystość zieleni otaczających mnie roślin była tak mocna, że momentami aż nie do wytrzymania, więc co jakiś czas przymykałam powieki, by pozwolić innym zmysłom chłonąć to, co wokół. Słońce wciąż chowało się za chmurami, a ciepłe powietrze delikatnie muskało moją twarz. Nie było ani za gorąco, ani za wilgotno, o dziwo nie było też komarów. Było po prostu idealnie.
Mijając po drodze innych kajakarzy, dopłynęłam do wodospadu. Nie było to ten główny, o którym nam mówiono, lecz mały, szumiący strumień wody, przeciskający się przez kamienie. Stanowił on swojego rodzaju tamę, więc by przepłynąć dalej, musiałabym wyciągnąć kajak z wody. Z jednej strony bardzo chciałam dotrzeć do głównego wodospadu, ale z drugiej szkoda było mi niszczyć kajak, ponieważ przeciąganie go po kamieniach było nieuniknione. Stąpając po śliskich kamieniach zanurzonych w rzece, wyszłam na brzeg i nagle się zatrzymałam. Dreszcze przeszył moje ciało. Oto znajdowałam się w sercu dziewiczej natury, nietkniętej ręką człowieka, z dala od portu, przystani czy osad mieszkańców. Wszystko wokół mnie, z pozoru nieme, krzyczało, trzeszczało, ćwierkało. Puszcza, dżungla, dziki las czy jakby tego nie nazwać, każdy jej element, roślina, zwierzę, kropla wody czy chmura, zdawało się przemawiać. Było to i głośne wołanie gekonów, i ledwie słyszalny szept liści - wystarczyło tylko się wsłuchać.
Wraz z przybyciem kolejnych kajakarzy, postanowiłam się oddalić. Musiałam obrać tę samą drogę, ale nie martwiło mnie to - naturalne szlaki mają ten plus, że przebywane z drugiej strony wyglądają zupełnie inaczej, do tego zmieniła się już wysokość słońca. Płynąc z powrotem, nagle pośród gąszczu zauważyłam dopływ. Nie czując się niczym ograniczona, postanowiłam zboczyć z trasy. Tym samym znalazłam się pośród ciemnozielonych krzewów, których korzenie mocno wbijały się w dno. Mimo iż było koło południa, panowała tam mroczna atmosfera. Przez chwilę zawachałam się, czy to dobry pomysł, udawać się tam w pojedynkę, ale nóż, który zabrałam ze sobą, dodał mi odwagi. Najwyżej upoluję coś lub kogoś na kolację.
Odnoga ta zaprowadziła mnie do tajskich domostw, położonych nad rzeką, dawno zapomnianych przez świat. Mijałam piorące kobiety, sprawdzających sieci mężczyzn oraz uganiające się za psami dzieci. Pomimo jaskrawego koloru mojego kajaka, starałam się stopić z otoczeniem, by móc ich poobserwować. Dopłynęłam do końca i tam postanowiłam schować się pośród bujnych gałęzi. Życie tych ludzi było tak idylliczne, że nie miałam ochoty się ruszać stamtąd. Na Koh Kood nie ma żadnej szkoły, szpitala ani posterunku policji. Jest co prawda jakiś sklep, kilka jadłodajni, ale generalnie trudnodostępnych. Są za to wszędobylskie palmy kokosowe, bananowce, kolorowe domki duchów.
Jednakże czy to sprawia, że ci ludzie są mniej szczęśliwi? Nie mają zegarków, za to mają czas...Z zadumania wyrwał mnie szczekający coraz głosniej pies - okazało się, że zauważył mnie i wyczuł zagrożenie, zwracając na mnie uwagę wszystkich dokoła, więc odpłynęłam czym prędzej, by im nie przeszkadzać.
Wiosłując pośród dryfujących kokosów i najróżniejszych gatunków drzew, których nigdy dotąd nie widziałam, wpadłam na pomysł, by popływać w rzece. Nie wyglądała na groźną, nurtu prawie nie było. Problem stanowiło jedynie późniejsze wyjście z niej, ponieważ brzeg gęsto porastały krzewy, jednakże ostatecznie udało mi się znaleźć w miarę wygodne miejsce. Korzenie wraz z mułem zbudowały niejako podwodne schody, dlatego natychmiast przywiązałam kajak, zdjęłam z siebie wszystko i zanurzyłam całe ciało.
Woda była słona i w miły sposób obmywała moja skórę. Próbując odbić od brzegu, nie zauważyłam podwodnych kolczastych gałęzi i zahaczyłam o nie stopą. Po kilku minutach poczułam, że bardzo mnie ona szczypie - moja prawa stopa dosyć obficie krwawiła. Pokusa, by dłużej beztrosko pluskać się w rzece była ogromna, ale momentalnie przypomniała mi się wizyta u doktor medycyny tropikalnej. Z otwartą raną w niezbadanej wodzie gdzieś na środku wyspy wystawiałam się na zakażenie, które mogłoby się za mną długo ciągnąć. Szybko wróciłam do brzegu, postawiłam stopę na zbudowanym z gałęzi podwodnym stopniu. Wyglądał dosyć stabilnie, więc chwytając się zeschniętego konara wiszącego nad wodą, cały ciężar przeniosłam na tę nogę... CHLUP! Konar nagle pękł, a moja prawa noga zapadła się głęboko, ciągnąć za sobą całe ciało. Wydostałam ją, bardzo ostrożnie wyszłam w końcu z wody i szybko się ubrałam. Nie minęły 3 minuty, kiedy nagle przepłynęła obok łódź z 3 mężczyznami na pokładzie. Gdyby zobaczyli mnie samą w rzece... ale na szczęście nie zobaczyli ;)
Wsiadłam do kajaka i obejrzałam swoje nogi - lewa była delikatnie porysowana, ale prawą zdobiły mniej lub bardziej głębokie czerwone krechy. Najbardziej jednak martwiła mnie stopa - rana wyglądała na głęboką, zaczynała boleć i nie przestawała krwawić. Do apteczki miałam ponad godzinę drogi, byłam sama pośród dziczy... ale zaraz!
- Przecież kiedyś było o tym na biologii... co wtedy robić... natura nas zabezpieczyła... - moje myśli wirowały szybko. Przed oczami stanął mi obraz psa liżącego swoje rany... właśnie! PIEEES! Pies, ślina, penicylina!!! :D
Nie zastanawiając się, jak to będzie wyglądać, zaczęłam lizać swoją stopę, wypluwając co chwilę ślinę do rzeki i obmywając ranę wodą mineralną. Kamień spadł mi z serca.
-
Przynajmniej zabezpieczę ranę przed bakteriami! - pomyślałam i uśmiechnęłam się szeroko. To, że będę mieć bliznę, było więcej niż pewne. Dziewczyny nie lubią blizn, ich ciało ma być piękne, nieskalane, gładkie... ale ja się cieszyłam, bo blizna to wspomnienie zamknięte jako widoczny znak na skórze. Odtąd ile razy spojrzę na moją prawą stopę, przypomni mi się wyprawa na Koh Kut i to, co tam przeżyłam :) a była dopiero godzina 14 i tego dnia miało wydarzyć się jeszcze bardzo wiele...
Wróciłam do namiotu, opatrzyłam rany (przy okazji polecam wodę utlenioną w żelu - świetny wynalazek!), tam, gdzie był sens, ponaklejałam plastry. Na pomoście siedziała Agata i Marah, czyli brakowało jednej z nas.
- Gdzie jest Nuch? Myślałam, że miałyście pływać razem - zapytałam Agatę.
- Miałyśmy i pływałyśmy, ale po 30 minutach Nuch wysadziła mnie na brzegu i popłynęła sama w stronę morza.
Roześmiałam się głośno. Zrozumiałam, że oto odnalazłam moją bratnią duszę.
Cieszyłam się, iż przyjechałam ze znajomymi, ale chciałam w samotności chłonąć to, co oferowała mi przyroda i Nuch czuła to samo. Dlatego szybko wsiadłam z powrotem do kajaka i popłynęłam w jej kierunku.