Od samego początku zadawano mi pytania, czy już byłam na wyspach, bo jak to można spędzić tu 2 miesiące i jeszcze na żadną nie zawitać. Okazja nadarzyła się swietna – odwiedziła mnie znajoma z Polski (o Agacie już słyszeliście
tutaj), do tego 14.02 był dniem wolnym. Nie, nie przez amerykańskie walentynki, lecz dlatego że buddyści obchodzą Makha Bucha, czyli dzień upamiętniający przekazanie nauk przez Buddę tuż przed jego śmiercią. Tradycyjnie osoby niezamężne/nieżonate udają się tego dnia do świątyni i prowadzą życie mnichów/mniszek przez cały dzień bądź, tak jak w tym roku, cały weekend. Jeżeli kobieta przechodzi wtedy menstruację, nie może wejść do klasztoru. Współcześnie coraz częściej zamiast świątyni wybiera się tzw.
Full Moon Party, ponieważ Makha Butcha przypada w dzień pełni księżyca.
My natomiast postanowiłyśmy wybrać się w 4 (Agata, moje 2 koleżanki z Bkk i ja) pod namiot na jakąś cichą, dziką wyspę, osiągalną w 3 dni. Padło na Koh Kut (Ko Kood, różnie się pisze), dlatego, że z Bangkoku jest w miarę blisko, a poza tym wszyscy turyści i imprezowicze zostają na pobliskiej Koh Chang. Na Koh Kood wybierają się spragnieni spokoju i natury ludzie, głównie młodzi z uwagi na trudy, które trzeba pokonać, by tam dotrzeć. Nasza podróż trwała ponad 9 godzin i użyłyśmy 5 środków transportu :) Ale to dzięki temu, że jechała z nami Tajka, inaczej dogadywanie się byłoby trudniejsze.
Nasz ośrodek znajdował się w samym sercu wyspy, lecz wciąż blisko plaży, więc zaraz po rozłożeniu namiotu, udałyśmy się nad wodę. Zawsze gdy oglądałam katalogi biur podróży, z lekkim niedowierzaniem patrzyłam na kolory tam przedstawiane, ale to wszystko prawda! Morze, a właściwie Zatoka Tajlandska była przeźroczysta, idealnie przejrzysta. Mimo iż wypłynęłam daleko wgłąb, wciąż widziałam dno, jego białawy piasek, zwierzęta... niesamowite uczucie :) Jako że wszystkie spałyśmy mało, a ja nie spałam w ogóle, padłyśmy jak muchy przed 22.
W sobotę rano przywitał nas deszcz. Na szczęście nasz namiot był wodoodporny, ale bure kolory oraz ciepłe i wilgotne powietrze sprawiły, iż nie chciało się wstawać, więc wygramoliłyśmy się dopiero po 10:30. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spałam więcej niż 10 godzin (chyba jakoś pół roku temu?), a co dopiero ponad 12, dlatego mój organizm odczuwał lekką dezorientację :) w połączeniu z bezgranicznym szczęściem – oto znajdowałam się na łonie natury, skąpanej niczym niezmąconą ciszą. W lutym, kiedy zazwyczaj wszystko było spowite ciemnością, topniejącym śniegiem i ponurością na twarzach ludzi, nagle chodziłam w sandałach pośród uśmiechniętych Tajów i spałam pod gołym niebem. Świadomość, iż mieszkam w kraju, w którym co weekend mogę jechać „pod namiot”, a mając 3 wolne dni, wybrać się na wyspę, wypełniła moje ciało wielką radością :)
Po śniadaniu nadszedł czas na głosowanie. Jak na prawie każdej wyspie, na Koh Kood znajduje się spory wodospad. By tam dojechać, trzeba wynająć motocykl, co nie było żadnym problemem, do tego Nuch (Tajka) umie nim jeździć. Jednakże ja czułam, że nie tam mnie ciągnie. Zerknęłam na nasz namiot. Jego niebieski kolor wybijał się pośród soczystej zieleni, dopiero co napojonej porannym deszczem. Z jednej strony otaczała go rzeka łącząca wodospad z morzem, z drugiej palmy. Gdy go rozbijałyśmy, chciałam przesunąć nas bliżej tych palm, aby rano nie grzało nam słońce, lecz Nuch wyraznie oponowała.
- Ale dlaczego nie? Ugotujemy się rano...
- Nie możemy go przesunąć. Kokos może na nas spaść. - odpowiedziała śmiertelnie poważnie, wskazując na palmy.
Rzeczywiście. Palmy z nami sąsiadujące były pełne napęczniałych kokosów. Gdyby jeden spadł na nas z takiej wysokości, mógłby uszkodzić namiot i nas pewnie też... uśmiechnęłam się w środku. Rozkładając namiot, nigdy nie brałam pod uwagę takiego czynnika jak spadające kokosy... heh :)
Patrząc w zadumie na nasze niebieskie domostwo, poczułam, że potrzebuję pobyć sama z naturą. Zerknęłam na rzekę – do pomostu przy naszym ośrodku przycumowane były kajaki.
- O, świetnie - powiedziała Nuch -
to możemy wypożyczyć jeden we 3. (jedna z nas dojeżdżała dopiero w sobotę na obiad)
- Nie, nie. Wy możecie popłynąć razem, ja chcę płynąć sama. - odparłam.
Za każdym razem, gdy płynęłam z kimś kajakiem, bardziej się męczyłam niż cieszyłam. Nie wiedząc, dlaczego, większość ludzi uparcie nie chce wtedy skorzystać z praw fizyki i roby wszystko, by utrudnić życie i sobie, i współpasażerowi. W tym miejscu przepraszam wszystkich, którzy kiedykolwiek płynęli ze mną, ale tak to niestety wygląda – najpierw próbuje się komuś wyjaśnić, jak rozsądnie korzystać z prądu rzeki i efektywnie wiosłować, potem już się odechciewa ;) Dlatego mając świadomość, w jak genialnych warunkach się znajdowałam, nie chciałam podejmować ryzyka, że ktoś je zmąci. Zatem wypożyczyłam 3 – osobowy kajak (innych nie było) na pół dnia, pożegnałam dziewczyny i obiecując, że będę na siebie uważać, wybrałam się na samotną wyprawę wgłąb wyspy.
*************************
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Wybralysmy Mangrove Bungalow (
klik). Majac swoj namiot, 50 b/ noc, sniadanie w cenie, dostep do prysznicow, do plazy ok. 300 m, do sklepu ok. 100 m. Dowiedzialysmy sie pozniej, ze ich restauracja jest najlepsza na wyspie i rzeczywiscie - khao pad (smazony ryz do wyboru z kurczakiem/krewetkami/owocami morza/krabem/bez miesa, 70b) zmiatal z powierzchni :)
Kajak - 175 b / pol dnia
Dojazd:
-Bangkok - Trat autokarem (bilet w 2 strony 500b),
-potem song tau do portu (darmowy),
-statek na Koh Kut (w 2 strony 700b), odplywa raz dziennie! Mozna poplynac tez szybszym statkiem, plynie 2-3 razy dziennie, cena chyba 500 b w 1 strone,
-w porcie na wyspie czekaja kierowcy song tau' ow, dowoza za darmo do danego osrodka.
Zabrac:
-okularki plywackie (iabczej woda wypali oczy ;) ),
-klapki,
-cos na glowe!!!
-blokery sloneczne,
-repelent
oraz jesli chcemy zaoszczedzic na restauracjach, warto zaopatrzyc sie na ladzie w owoce i jakies przekaski.