Ta notka mnie przeraża, bo wiąże się z tak wielkim chaosem w moim życiu, że na samo wspomnienie boli mnie głowa. Jednakże postanowiłam ją popełnić, na bieżąco zbyt wiele się dzieje. Rzeczowe informacje na temat przygotowania do wyjazdu do Tajlandii pojawią się w następnym wpisie ;)
Wyjazd na długo i daleko rozważałam już dawno. Tygodniowe/miesięczne wypady niestety nie zaspokajały mojej ciekawości świata ani potrzeby odkrywania nowego, raczej tylko podsycały apetyt. Jakoś we wrześniu postanowiłam wybrać się do biura AIESEC. Dowiedziałam się co i jak, zapłaciłam 500 zł za dostęp do bazy. Od połowy października uparcie aplikowałam w różne strony świata, dostałam też kilka akceptacji, ale za każdym razem bądź rozum, bądź serce podpowiadały mi, by tam nie jechać. Intuicja nie zawiodła mnie nigdy, więc odmówiłam stażu nawet w wymarzonym Peru. Po prostu czułam, że coś jest nie tak, więc nie chciałam ryzykować.
Do aplikowania do Tajlandii zainspirował mnie
blog nadii. Wysokie wymagania oraz liczba chętnych skutecznie zgasiły mój entuzjazm, ale nie miałam nic do stracenia. Po kilku tygodniach, 27.11. zaproponowano mi rozmowę kwalifikacyjną. Byłam po niej zachwycona i pragnęłam tylko jednego - by mnie zaakceptowano ;)
Następnego dnia przed 8 otrzymałam e-mail z informacją, że zostałam przyjęta! A także napomknięto, że jestem potrzebna jak najszybciej, ponieważ kanadyjska stażystka, którą mam zastąpić, wylatuje 20.12. Jednakże byłam spokojna, że wylecę najszybciej w styczniu, bo przecież jakim cudem uda mi się załatwić wszystkie formalności z AIESECiem i ambasadą w 2 tygodnie. Okazało się, że udać się musi - 2 grudnia otrzymałam wiadomość z plikiem dokumentów dla ambasady oraz informacją, że zaczynam 16 grudnia.
Nigdy nie panikuję, ale wtedy straciłam nad sobą kontrolę i zaczęłam krzyczeć z przerażenia. Wiza, dziekanka, szczepienia, powrót w trakcie semestru, pakowanie, wyprowadzka, pożegnania... jednym słowem dostałam ===
10 dni=== na zamknięcie całego swojego życia na rok! OBŁĘD!!!!!!!!!
W tym miejscu pragnę podziękować wszystkim osobom, które tak bardzo mnie w tym czasie wspierały, pomagali, wyręczali.
Przede wszystkim dziękuję :
-
mojej Mamie, Piotrkowi, Rozalce, Ali, Adze oraz Rybie za absolutnie wszystko, od służenia mi wiedzą, skanowania dokumentów, wyjazdy do ambasady, poprzez wielkie wsparcie, troskę, poświęcony czas, za podnoszenie na duchu, robienie zakupów, kibicowanie, za sprawdzanie, jak się mam, za to, że czułam, iż o każdej porze dnia i nocy mogę na Was liczyć.
- dziekanowi Sroce i naszej cudownej pani z dziekanatu (pseudonim mama Agnieszka :) ) za przychylność, życzliwość, za ogromne wsparcie. Po raz kolejny udowodnili, że są po prostu najlepsi!!
- oraz rzeszy pozostałych osób, które przy mnie były, pomagały, chciały pomóc. Paniom z przychodni, które jakimś cudem wynajdowały dla mnie terminy mimo ich braku na najbliższe tygodnie. I wieeeelu, wieeeelu innym.
Dzięki pracy sztabu genialnych ludzi udało mi się wszystko dopiąć, załatwić i w końcu wyjechać. Co tu dużo mówić - po raz kolejny przekonałam się, że mam wokół siebie najlepszych ludzi na świecie!!!
Dziękuję też za wcześniejszą wigilię, za wszystkie podarunki, spotkania, smsy, telefony i wiadomości, za tak ważne przypominanie mi, dlaczego to robię.
Chwilami, trzeba to jasno powiedzieć, załamywałam się już nerwowo i emocjonalnie. Mając tak mało czasu, gdy kolejne rzeczy się przedłużają i idą niezgodnie z planem, a niewyspanie sięga zenitu, łatwo o wewnętrzną rozsypkę. Każdego ranka budziłam się po 6 i czułam walące mi serce, czy na pewno ze wszystkim zdążę. Każdego wieczoru nie mogłam zasnąć, planując zadania na następny dzień.
Dużo też poświęciłam dla tego wyjazdu, nadeszły chwile, w których zaczynałam się zastanawiać, czy nie za dużo. Czy wierność sobie mogę tak bardzo przedkładać nad relacje, karierę, studia, nad harmonię życia?
Większość osób w tym momencie zaczęłaby się wahać. Zaczęłam też ja. To wszystko było takie szalone, że aż nierealne. Może w wirze emocji utraciłam z oczu priorytety?
Pośród bardzo wielu mądrych słów wypowiedzianych przez te 10 dni, 4 cytaty zasługują na publikację:
"Przecież to Twoje marzenie. Nieważne, ile poświęcasz, spełniasz swoje marzenie. To tego tak bardzo chciałaś - chciałaś wyjechać" - Ala.
"Żyje się tylko raz" - Igor.
"Musisz pamiętac, że wszystko, co się teraz dzieje, jest związane z czymś dobrym. Jest wyczerpujące, ale prowadzi do czegoś dobrego dla Ciebie" - Magda.
"Nie wytrzymałabyś dłużej w Poznaniu" - Rozi.
Dlatego w chwilach smutku na myśl o rozstaniu, w chwilach wycieńczenia, zawahania, kiedy zaczynałam podważać sens, czułam, że oni wszyscy mają rację. Wyjazd, długi i daleki, był moim marzeniem. Mimo konsekwencji, jakie ze sobą niesie, wystawienia na próbę, mimo tego wielkiego ryzyka musiałam pójść za wewnętrznym głosem i wyjechać, bo żyje się tylko raz. Te wszystkie problemy ,które na mnie spadły, wyzwania, terminy i obowiązki, tak naprawdę prowadziły do celu - mojego wyjazdu. Były tylko przystankami na drodze. I w końcu Rozalka miała rację. Pomimo całego dobra, które mnie spotyka na co dzień, nie wytrzymałabym ani tygodnia dłużej w Poznaniu. Po prostu nie dałabym rady. Moje pragnienie wolności było już nie do wytrzymania ani dla mnie, ani dla mojego otoczenia ;)
W ten oto sposób wylądowałam na rocznym stażu w Bangkoku. Pomimo tęsknoty i pewnego strachu, ani przez chwilę nie żałowałam swojej decyzji, ponieważ przez cały czas czuję, że jestem wierna sobie. W końcu głosu serca nie da się zagłuszyć ;)