Przewijało się mnósto nacji europejskich. Niestety ani niemiecki autokar jadący do Zagrzebia (!!!) ani Macedończycy czy Serbowie nie chcieli nas zabrać. Zdjęłam plecak, oparłam go o ścianę. Nagle Kędzior zagadała do czarnoskórego pana.
- Jadą Państwo do Austrii?
- Nie, do Chorwacji.
!!!!
Na migi było widać, że chyba się zgadza, ale jego żona mówiła kategoryczne nie. No trudno. Podszedł do mnie starszy Austriak, pytając po niemiecku, dokąd jedziemy.
Kątem oka zobaczyłam, że tamta żona zaczyna mięknąć pod wymuszającą litość miną Kędziora. Poprosiłam tego pana z Austrii, by chwilę poczekał. Okazało się, że jedzie do Villach, więc idealnie, ale to nie to samo, co Chorwacja! :P
Żona kazała nam poczekać. Stałyśmy tam 20 minut, wrócili z kawy, zgodzili się. UF, JEDZIEMY!!!
Okazało się, że ten mąż W OGÓLE nie mówi po angielsku, więc nie wiem, jak on zrozumiał Martę :D Za to żona mówiłą całkiem dobrze i przegadała z nami większą część drogi, a przede wszystkim bardzo nas polubiła :) Okazali się być małżeństwem ze Szwajcarii, a ślub wzięli w ojczyźnie tego pana, nad wodospadem w Guadelupie !!!!! :))))
Pierwszy raz w życiu jechałam przez Austrię. Zawsze widziałam ją tylko z samolotu i już wtedy urzekły mnie światła małych miasteczek odbijające się w śniegu Alp. Tym razem nie mogłam oderwać oczu od okien! Zaśnieżone Alpy, bujna zieleń traw, rozkwitające rośliny, rwące potoki i co chwilę zamki na wzgórzach! Jeeeeeeeeeej!
Niestety byłyśmy tak zmęczone, że sporą część drogi przespałyśmy.
Przystanek ustalono na Ljulbjanę. Zatrzymaliśmy się tam tuż po południu, zaproszono nas na kawę i muffinkę :D W Ljubljanie czułam się jak w Pile... niby stolica, a tu wszędzie obsypane mleczami łąki, dzikie lasy, nieuczęszczane ulice... takie przytulne miasto ;)
Mają też €, przez co ceny są naprawdę wysokie, nieproporcjonalnie do zarobków.
W trasie okazało się, że państwo jadą do Zadaru, który znajduje się na wysokości ok. 1/3 Chorwacji. To był po prostu istny cud :)