I nadeszła niedziela. Wiedziałam, że to będzie zdecydowanie najtrudniejszy dzień. Po pierwsze, bo ostatni. Po drugie żegnałam moich przyjaciół z kościoła, ostatni raz zaśpiewałam tam w chórze. Chyba o tym nigdy nie pisałam… Gdy pewnej soboty wybrałam się na rejs po Sumidzie, okazało się, że Javier i jego kolega z labu, William z Filipin, są katolikami. Zaprosili mnie serdecznie do Meguro Catholic Church na dokładnie drugim końcu Tokio, w dodatku William śpiewa tam w chórze. Pojechałam… i serce mi zmiękło. Kościół w 80% stanowią Filipińczycy, więc jest miło, ciepło i serdecznie. Jest też trochę Afrykańczyków i innych. Przyjęto mnie jak najbliższą siostrę i córkę, bo wszyscy są tam jak rodzina. Jest też i Babcia, która ma koło 70 lat i mieszka w Tokio od 21, od samego początku sprawując pieczę nad tym kościołem. Zawsze ktoś z „wnucząt” dbał o to, by bezpiecznie dotarła na autobus.
O 11 była próba, o 12 msza z gospelem, trzymaniem się za ręce podczas modlitwy i wspólnym obiadem później. Cały dzień spędzaliśmy razem, bo potem był spacer, kawa, jeszcze wyjście na kolację czy do kogoś do domu. Strasznie się z nimi zżyłam, byliśmy dla siebie jak rodzina.
Więc gdy ostatniej niedzieli zjedliśmy obiad i zaczęły się pożegnania, nie mogliśmy skończyć. Dostałam prezent od chóru – drewnianą lalkę kokeshi, którą planowałam kupić(!!!) :)
Babcia nie chciała puścić mych dłoni, ciągle je ściskała i powtarzała, że prosi mnie, bym wróciła. Odprowadziliśmy ją na autobus, musiała już wsiadać. Dałam jej wielkiego buziaka w policzek i namalowałam serce na szybie przy której siedziała. To zdecydowanie Babcia, którą chciałby mieć każdy wnuczek.
Potem musiałam żegnać kolejnych członków chóru. To naprawdę nieludzkie zadanie patrzeć komuś w oczy i na jego „proszę, wróć do nas kiedyś” odpowiedzieć, że może kiedyś… Nie miałam serca powiedzieć, że nie, choć doskonale wiem, iż Japonia jest zbyt daleko oraz jest zbyt wiele genialnych miejsc do odwiedzenia, by zakładać, że na pewno tam jeszcze pojadę… Mój dół był już bliski maksimum.
Wypiliśmy wina w salce przy kościele, rozkoszując się ostatnimi chwilami razem, potem już mieliśmy się żegnać…ale jeszcze poszliśmy na kawę. W końcu już musiałam wrócić, aby ostatecznie się spakować. Przybita już do granic, wsiadłam do metro. Chciałam jeszcze zajść do sklepu z papeterią to zamknięto mi drzwi przed nosem, mimo iż sklep oficjalnie pracował jeszcze przez 20 minut. Potem uciekła mi winda, zielone światło. Tak na pocieszenie.
Wróciłam, zerknęłam na walizkę i nie, nie miałam na to siły. Spostrzegłam jedynie, iż zostały mi tylko 2 koszulki, w tym 1 z napisem „kocham Tajwan”, której założenie w Japonii czy w Chinach to istne samobójstwo. Stwierdziłam, że jeśli jeszcze coś pójdzie nie tak, to już nie wytrzymam, więc położyłam się do łóżka, ale długo nie mogłam zasnąć.