Zaczynam tę notkę 3. raz. Jeśli jeszcze raz rozwalony chiński kontakt wypluje mój adapter, to chyba mnie krew zaleje…
Póki co, wróćmy do Japonii.
Ostatnie dni były skrajnie intensywne. Jak to zwykle bywa, nagle ostatniego tygodnia okazuje się, ile rzeczy jeszcze chcemy doświadczyć, zobaczyć, spróbować i kupić, a tu oprócz tego napisanie raportu w formie inżynierki, pakowanie i pożegnania. Nadal nie wiem jak, ale udało mi się zagiąć czasoprzestrzeń po raz 2. (pierwszy był w Portugalii), ale najważniejsze, że się udało :)
Od poniedziałku do środy siedziałam po 14 godzin w laboratorium, aby się wyrobić, więc w akademiku myślano, że już się wyprowadziłam, he he. Zrobił się czwartek, a tu jeszcze kupić kilka rzeczy, odwiedzić kilka miejsc…
Na czwartek profesor zaplanował pożegnalną „imprezę” (o 15:10…;) ). Nastąpiło uroczyste wręczenie dyplomów odbycia praktyk w naszym labie i zaczęło się…wielkie wręczanie prezentów! Bo w Japonii należy wręczyć prezent przy podziękowaniu. Przy pierwszym, od laboratorium, szczerze się uśmiechnęłam, ale potem następne i następne, od profesora, od supervisora, od Yuty…stos rósł i rósł, osiągając liczbę 5 toreb. Było tego tyle, że postanowiłam zabrać je dopiero w piątek, przy wyprowadzce z laboratorium. Otwierałam jeden po drugim…i własnym oczom nie mogłam uwierzyć…
…bo dostałam dokładnie to, co sama zamierzałam kupić! Poczułam się jeszcze bardziej zawstydzona tą hojnością.
Potem jeszcze wyjście na kolację, na piwo i zrobił się piątek. Ostateczne oddanie pracy, zdjęcia, przytulaski…ale powiedziałam, że wrócę wieczorem po te pakunki, bo nie jestem w stanie z nimi chodzić po mieście. Spotkałam się jeszcze z Kasią w Ginzie na jakieś zakupy, ale nie kupiłam nic poza umeshu (wino śliwkowe), bo wiedziałam, że i tak nic już nie zmieszczę do walizki.
Wróciłam do laboratorium, podeszłam do biurka…czekał na mnie kolejny prezent w postaci 6. butelki alkoholu :P Bo powiedziałam, że chcę kupić umeshu, więc jeden z moim współpracowników pojechał do sklepu i mi kupił najlepsze umeshu w Japonii…
No ale trzeba było wziąć sięga sprzątanie, zaczęłam odklejać samoprzylepne notatki…
Nagle poczułam, że nie mogę. Po prostu nie. W klatce piersiowej zaciążył mi wielki kamień, który nie pozwala oddychać ani się ruszyć. Laboratorium stało się prawie moim domem, spędziłam tam tyle czasu. Przeciągałam to sprzątanie w nieskończoność. Zrobiła się 21:30, a ja obiecałam sąsiadce, że ją odwiedzę, bo w sobotę rano się wyprowadza, więc spięłam się i spakowałam. Po raz ostatni zerknęłam na moje stanowisko i pociekła mi łezka.
Obładowana bardziej niż po 18-stych urodzinach z 6 butelkami alkoholu (!!!) i całym mnóstwem innych skarbów doczołgałam się do akademika, cały czas skupiając się na tym, by zaraz nie odpadły mi ręce. Smutna i przygnębiona poszłam spać, obiecując Ivy, że przyjdę w sobotę rano.
Ivy pojechała na 3 tygodnie do domu do Tajwanu. Przywiozła mi śliczną koszulkę z napisem „kocham Tajwan” po chińsku i angielsku (ich językiem oficjalnym jest chiński) i ananasowe ciastko. Wyściskałyśmy się, wycałowałyśmy. Wiem, że ją na pewno jeszcze kiedyś zobaczę.
Zaczęłam się pakować i sprzątać. Nie musiało minąć dużo czasu, bym zauważyła, że moja wielka walizka jest trochę mała… no to co, zaczęłam wyrzucać ubrania. Pakując się do Japonii, wzięłam to pod uwagę i zabrałam w 90% rzeczy, które już mi się znudziły lub są stare, ale nie mam serca ich wyrzucić. Miejsca się znalazło całkiem sporo, ale z przerażeniem odkryłam informację, że do Chin mogę przywieźć tylko 1,5 l alkoholu, a ja miałam 3… wybrałam umeshu, które sama kupiłam i świeże sake od Yuty do wypicia ich w niedzielę po kościele z moimi przyjaciółmi. Potem jeszcze jakieś spotkania, kolacje, trudne pożegnania w akademiku z Eliz z Malezji i Whirly z Chin…