W Amsterdamie również świadomie robimy długi postój. Jest to nasz pierwszy raz w Holandii i ciekawi nas, jak odbierzemy jego stolicę.
Na lotnisku Schiphol panuje kompletny chaos - odwołano dziesiątki lotów KLM (naszego na szczęście nie), przez co trudno wydostać się nam stamtąd, potykając się co chwilę o zdezorientowanych pasażerów.
Na zewnątrz wita nas słońce, dzięki czemu szok termiczny staje się łatwiejszy do zniesienia. Autobusem z lotniska dostajemy się do centrum, w którym od razu ujmuje nas architektura, mocno przypominająca lubianą przez nas Kopenhagę. Mnogość kanałów i sklepów rowerowych dodaje wszystkiemu uroku. Z zaciekawieniem przyglądamy się przyczepom-łodziom, z których “kominów” wydobywa się dym, czyli ktoś tam mieszka. Wyobrażamy sobie, jakby to było tak mieszkać na wodzie cały rok, co z pleśnią i grzybem na ścianach oraz wilgocią wewnątrz. Chyba nie odnaleźlibyśmy się w tym, choć zanocować raz w takim miejscu byłoby oryginalnie.
Nie mamy tu specjalnego planu, więc plączemy się po uliczkach. Jest piątek, środek dnia, więc ludzie są w pracy, a miasto jakby opustoszałe, dając mylne wrażenie spokojnego. Wydobywający się z wnętrzy lokali zapach marihuany przenosi nasze myśli szybko do Puerto Viejo. Tylko temperatura i liczba warstw na sobie się nie zgadza :)
Co nas pozytywnie zaskoczyło, to obecność ogródków barowych mimo niskich temperatur. Na minus pozostają ceny - gdziekolwiek zajrzeliśmy, było strasznie drogo, wliczając w to transport. Ta krótka wizyta w Amsterdamie pozostawia w nas poczucie, że tyle nam wystarczy - złapaliśmy ogląd na to rozsławione w świecie miasto, natomiast nie porwało nas na tyle, byśmy chcieli tu wrócić.
Zgodnie oceniamy, że dłuższe międzylądowania to dla nas świetna opcja na odwiedzenie miejsc, w których szkoda byłoby nam zatrzymać się na więcej niż 1 dzień. I z tym wnioskiem wracamy na lotnisko, z którego lecimy już bezpośrednio do Gdańska, a stamtąd znajdujemy w ostatniej chwili blablacar, który w środku nocy zawiezie nas do Poznania.