Loty z Katowic tak naprawdę odbywają się z Pyrzowic, miejscowości położonej ponad 30 km na północ. Najlepiej wysiąść z pociągu w Bytomiu i wsiąść w autobus miejski do lotniska w Pyrzowicach. Bilet kosztuje kilka złotych. Plusem dla lotniska był całkowity brak kontroli bagażu podręcznego – zdecydowanie na naszą korzyść.
Nie trzeba było być ekspertem do spraw narodowości, by spostrzec, że 90% pasażerów stanowili Ukraińcy. Różnie odziani i spoglądający, o zarówno ciemnych jak i jasnych rysach. Lot przebiegł bardzo szybko, a samo lotnisko Kijów Żuliany (Kiev Zhulhany) wywarło na mnie pozytywne wrażenie. Czyste, porządne, z darmowym WiFi i informacją miejską. Co prawda pani tam pracująca była uosobieniem stereotypowej baby zza komuny, która odpowiada na pytania z łaską, ale coś po angielsku też potrafiła wydukać. Generalnie Europa Zachodnia pełną gębą.
Ale chwila, zapomniałabym o kontroli granicznej. Tu bez stresu się nie obyło. Chcąc przypomnieć wszystkim, kto tu rządzi, strażnicy wyrywkowo zadawali dziwne pytania przybywającym, patrząc spode łba każdemu w oczy. Jako że chciałam ich prosić o przybicie mi pieczątki we wskazanym miejscu, by nie marnowali całej strony w moim paszporcie, widząc, jak maglowano dziewczynę z Izraela po mojej prawej stronie, zaczęłam się stresować, czy w ogóle nas wpuszczą. Nadeszła moja kolej.
– Tutaj, poproszę – powiedziałam po rosyjsku, wskazując palcem na wolny skrawek strony, gdzie moim zdaniem powinna zmieścić się pieczątka. Obok wizy chińskiej. Trudno było przewidzieć, czy to dobrze, czy to źle.
Strażnik uniósł brwi ze zdziwienia.
– Tutaj?
– Tak, proszę. Przepraszam, że mówię po rosyjsku, ale nie znam ukraińskiego – dodałam na zapas, w razie nie podobał mu się język, w który zdecydowałam się z nim rozmawiać.
– Vsio haraszo. Wszystko w porządku.
Powolnym ruchem zaczął przeglądać mój paszport, natomiast ja poczułam, że to strasznie irytujące tak musieć udawać swoją zależność od jego łaski. Po serii pytań a po co, do kogo i na jak długo otrzymałam pieczątkę w upragnionym miejscu. Coś tam jeszcze powiedział, mrugnął i kiwnął głową, że mogę iść dalej. Pierwszy sygnał był dobry – można komunikować się po rosyjsku nawet ze służbami.
Po opuszczeniu lotniska przywitała nas już bardziej ta Ukraina, której się spodziewaliśmy. Zmrożona ziemia, wielkie przestrzenie i stare autobusy w oddali. Po przejściu kilkuset metrów dotarliśmy na przystanek. Teraz trzeba było się jeszcze połapać, czym dojedziemy do metra.
– Izvinitie, którym autobusem dojedziemy do centrum?
– Rozumiem po polsku – odparła przyjaźnie uśmiechająca się dziewczyna drobnej postury. Okazała się być stewardessą, która przyleciała z nami z Katowic!! I całkiem nieźle mówiła po naszemu. Po chwili przyłączyła się druga młoda Ukrainka o ciemnych rysach i gęstych kręconych włosach. Ona natomiast ma chłopaka Polaka, mieszkają w Niemczech, a pochodzi z Odessy. Dzięki niemu zna masę młodzieżowych kolokwializmów typu „na bogato” lub „masakra” :) Zabawnie to brzmiało.
Razem dostaliśmy się do centrum, po drodze słuchając ich opowieści. O tym, że mnóstwo Ukraińców wyjechało do Polski, o tym, że na wschodzie kraju napięta sytuacja, o tym, że mało tu płacą, więc wszyscy uciekają. Jechaliśmy najpierw trolejbusem, a później marszrutką. Co ciekawe, w trolejbusach ani autobusach nie ma biletomatów, za to jest biletobaba, która chodzi o pojeździe i pilnuje, czy każdy wsiadający kupił bilet. Nie trzeba go kasować, ale trzeba kupić.
– Pracują po to, by ludzie nie oszukiwali – mówi stewardessa.
Zupełnie innym prawem rządzą się marszrutki – one właśnie bazują na ludzkiej uczciwości. Kolejne wsiadające osoby podają banknoty do przodu, mówiąc, ile biletów kupują, a kierowca w wolnej chwili wydaje resztę i podaje do tyłu. Pieniądze przechodzą z rąk do rąk, lecz nikomu nie przyszłoby do głowy, by to ukraść. Czyli nie taki naród zły, jak im się wydaje. Nasze koleżanki wysiadły wcześniej, ale załatwiły nam przewodnika, który dał sygnał, kiedy wysiąść, a oprócz tego zasypał nas poradami, dokąd iść i co warto obejrzeć. Wydawało mi się, że cała marszrutka wie, skąd przyjechaliśmy, ale patrzono na nas z taką życzliwością, aż ciepło robiło się na sercu. Czułam się bardzo, bardzo bezpiecznie, swojo, wręcz jak u siebie.