Następne 2 dni były dla mnie dużym wyzwaniem fizycznym. Z objęć wyjątkowo silnych comiesięcznych bólów kobiecych przejęła mnie pod swe skrzydła biegunka. Właściwie biegunka, to bardzo delikatne słowo. Tak naprawdę okazało się to być dotkliwym zatruciem, które dosłownie zwaliło mnie z nóg. Raz już tak bardzo opadłam z sił, że nie byłam w stanie wyjść z wody.
Tracąc kolejne elektrolity i będąc kilkaset kilometrów od najbliższego szpitala, mogłam liczyć tylko na siebie. I tu po raz kolejny błogosławiłam w duchu doktor chorób tropikalnych, którą odwiedziłam przed wyjazdem do Tajlandii. Przepisała mi antybiotyki nawet na taką okazję. Po 1 dniu bezskutecznej terapii Stoperanem, od razu przeszłam do silniejszych środków. Nie poszło gładko, zaczęło się poprawiać dopiero trzeciego dnia kuracji antybiotykowej :/ Przez 10 miesięcy w Tajlandii i ościennych państwach nigdy nic takiego mi się nie przytrafiło, co po 4 dniach na Flores.
Nie wiem, czy umiem opisać dyskomfort oraz frustrację, jakie mi towarzyszyły z powodu przymusu biegania do pokładowej toalety co chwilę, ściągania pianki do nurkowania, wciskania jej ponownie, budzenia się w nocy… I pomyśleć, że to wszystko od 1 kęsa felernego arbuza dzień wcześniej. Do tego od 2 dni ropiały mi rany, które powstały na skutek bolesnego zderzenia z koralowcami. Ropiały oraz puchły i nic na nie nie działało. To wszystko w połączeniu z ogólnym zmęczeniem i koszmarami topielczymi z poprzedniej nocy doprowadziło mnie do skrajnego wycieńczenia i spadku radości z tego, co robiłam. Byłam słaba, temperatura wody przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Widoczność wciąż nie pozwalała się z niczego cieszyć, w końcu dopiero co oglądaliśmy pełnię Księżyca.
Dnia 6 na ostatnim nurkowisku szalał tak silny prąd, że przez pierwsze 10 minut staliśmy przywarci do skały, ponieważ najmniejszy zły ruch oznaczał wystrzelenie kilkaset (kilka tysięcy?) metrów w głąb oceanu. A z moim kompletnym wykończeniem nie miałabym nawet siły z nim walczyć, w razie znowu zacząłby mnie zasysać. Jakby tego było mało, zaczęłam chodzić w prowizorycznym hidżabie, ponieważ mężczyźni na ulicy nie dawali mi spokoju. Na chwilę mój humor poprawiły 2 gigantyczne płaszczki, z których jedna przeleciała dosłownie nad moją twarzą! Dwie jak na Manta Point to mizerny wynik, ale nie narzekam. Tego dnia nikt nie widział żadnych, tylko mój zespół.
To nagromadzenie negatywnych myśli oznaczało, że definitywnie potrzebuję przerwy. Jednego dnia na regenerację, leniwe snucie się po wiosce, zjedzenie czegoś europejskiego. Słoność lokalnej kuchni tylko pogłębiała moje złe samopoczucie.
Wiedziałam, że ten jeden wolny dzień pozwoli mi na nowo cieszyć się nurkowaniem i tym, że tam jestem.
Z drugiej strony tak się składało, że dzień następny był ostatnim dniem dla wielu uczestników, z którymi bardzo się zżyłam, m.in. pary Hiszpanów i Francuza, z którymi spędzałam całe dnie na rozmowach i nurkowałam w zespole. To wywołało we mnie bardzo dziwne uczucie, że znowu ktoś odchodzi z mojego życia. Że z kimś dzieliłam tak wyjątkowe doznania, dzień w dzień po 8-11 godzin, a on teraz zniknie, podzcas gdy ja zostaję. Nie lubię tego uczucia. Tak bardzo, bardzo go nie lubię.
Niestety mimo drugiego dnia antybiotyków mój stan był tak opłakany, że z ciężkim sercem pożegnałam się ze wszystkimi i przywlekłam do domu ostatkiem sił. Pamiętam tylko, że zdążyłam pomyśleć o płaszcze lecącej nad moją rozdziawioną ze zdziwienia buzią i zasnęłam jak zabita.
P.S. W Wysokich Obcasach ukazał się bardzo ciekawy artykuł pt.
Co powiedziałabym sobie samej przed emigracją?. Polecam! :)