Obudziłam się przed budzikiem. Tak naprawdę ustawiałam go profilaktycznie, ponieważ naturalnie budziłam się jeśli nie ze wschodem słońca, to ze śpiewami muezinów. A skąd w Labuan Bajo muzułmanie? Przypłynęli z innych wysp za pracą. Jednak wystarczy wyjechać kilkanaście kilometrów poza wieś i o Mahomecie już mało kto słyszał.
Więc obudziłam się. Dałam sobie kilka sekund w bezruchu na zdefiniowanie mojego samopoczucia. Iiiiiiii… było kiepsko. W brzuchu coś mi jeździło mimo zażycia już 7 tabletek antybiotyku. Ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę, było nurkowanie w towarzystwie wciąż silnych prądów. Ale pomyślałam o Hiszpanach, Francuzie, o błagających spojrzeniach, o pożegnalnej kolacji z całym zespołem. Po prostu nie mogłam się poddać i nie pójść. To pozwoliło mi wykrzesać w sobie trochę energii, na zwleczenie się z łóżka i uszykowanie się.
Do sklepu przybyłam o 7:25, czyli w ostatniej chwili. Od wejścia przywitał mnie odgłos wielkiej ulgi naszego indonezyjskiego przewodnika. Mimo znacznej bariery językowej, to z nim zżyłam się najbardziej. Dosyć trudno mi opisać to, co nas łączyło – była to swego rodzaju przyjaźń, która pokonywała wszelkie przeszkody kulturowe. Na lądzie nie mogliśmy nawet porozmawiać sam na sam, ponieważ oznaczałoby to zbyt duże zbliżenie, a co dopiero przejść się gdzieś razem. Pewnego dnia podczas śniadania (jadałam je w barze nad sklepem) jakoś tak wyszło, że siedzieliśmy sami, oglądając zdjęcia z zeszłorocznych nurkowań. Gdy przyszli inni indonezyjscy pracownicy, szybko zdałam sobie sprawę, że negatywnie komentują tę sytuację, po czym mój przewodnik zawstydzony spuścił głowę. Chcąc, nie chcąc, znajdowałam się w bardzo konserwatywnym środowisku i musiałam się pilnować, by swoją wolnością i otwartością nie narobić mu kłopotów.
Ale coś między nami było, coś bardzo, bardzo silnego. Oboje kochaliśmy ocean i wszystko, co w sobie skrywał. Kochaliśmy nurkowanie całym sercem i magię, która je otaczała, bo przecież pod wodą nie można rozmawiać, ale da się komunikować. Obojga nas to cieszyło i przynosiło mnóstwo radości. Był on kimś wyjątkowym i roztaczał wokół siebie niezwykła aurę, wręcz charyzmę. To zawsze on wypatrzył wszystkie żółwie, rekiny, koniki morskie i delfiny. Gdy całe Labuan Bajo nie widziało ani jednej płaszczki dzień wcześniej, to naszemu zespołowi 2 wielkie okazy przeleciały nad głowami. Wyglądało na to, że nie tylko kochał ocean, ale go szanował i rozumiał. Umiał słuchać i odczytywać jego znaki. Wiedział, gdzie czego szukać i co jest zwiastunem czego. A ocean odwdzięczał mu się tym samym. To było takie niesamowite spotkać kogoś, kto też rozumie żywioł wody. I chyba to nas właśnie połączyło.
Dlatego skoro na lądzie nie mogliśmy dzielić czasu, to robiliśmy to na i pod wodą. Razem siedzieliśmy na dziobie łodzi, wpatrując się w soczyście błękitny horyzont, razem ekscytowaliśmy na widok skaczących dokoła nas delfinów. Wygłupom i śmiechom nie było końca. Jednocześnie dawało mi to gigantyczne poczucie bezpieczeństwa, że nic mi się nie stanie oraz że on zrobi wszystko, bym była szczęśliwa. Wiedział, że przyleciałam na ten koniec świata dla płaszczek i kocham je całą sobą, a ja wiedziałam, że przy nim mogę być spokojna i na pewno wszystko pójdzie po naszej myśli. To było bardzo dziwne, że na pokładzie siedziałam obok niego w bikini, a na lądzie musiałam iść kilka metrów z dala. Eh, społeczne restrykcje.
Przyszedł czas na słynne warany z Parku Narodowego Komodo. W naszym ośrodku nurkowym można było wymienić 1 nurkowanie na trekking po parku narodowym. Większością grupy udaliśmy się w palącym słońcu na suchą jak popiół nieprzyjazną wyspę Rincha, będącej częścią parku. Wybraliśmy krótszą trasę, podczas której w 40 minut wypociłam więcej wody niż przez poprzednie 6 dni. Jeju, co za piekło. Same smoki to ciekawe stworzenia, na pierwszy rzut oka niegroźne. Jednakże należy bacznie przestrzegać słów lokalnego przewodnika, ponieważ warany swoim jadem powalają nawet bawoły i na krótkich dystansach osiągają kilkadziesiąt km / h. Większość z nich leni się cały dzień gdzieś w cieniu, nam udało się spotkać kilka na stacji początkowej i 2 już w sercu parku. Cóż, nie opadła mi szczęka z wrażenia, gad jak gad, ale jest to ciekawe przeżycie i myślę, że warto je zobaczyć :) Dla mnie najbardziej niesamowity był kompletnie inny klimat panujący na tych wyspach - nie rosło tam prawie nic, a przecież kilkadziesiąt kilometrów obok leży porośnięta bujną dżunglą wzdłuż i wszerz Flores. Zadziwia mnie ten indonezyjski kraj :)
Podczas drugiego zejścia pod wodę doświadczyłam czegoś doprawdy niesłychanego! Znowu trafiłam w oko wodnego prądowego ‘cyklonu’, lecz tym razem z moją Hiszpanką, a do tego widoczność była fantastyczna i kolor wody zachwycający. Co za frajda! Kręciłyśmy się w kółko dobrych kilka minut, obserwując świat dookoła. Siła wody była tak wielka, że bąbelki wydychanego przez nas powietrza szły w dół!! O.o Zabawnie było nic nie robić i obracać się wokół własnej osi. Patrzeć, jak wielkie ryby, włącznie z rekinami, tracą nagle orientację i wpadają w wir, kręcąc się z nami czy jak powolne żółwie nagle suną szybko porwane przez prąd. Czułam się nieważka, mimo że przecież dźwigałam na swoich plecach kilogramy. Śmieeeesznie :)
Ostatnie zejście pod wodę mnie zawiodło - widoczność znowu przygnębiała, woda mroziła skórę. To był sygnał do podjęcia decyzji o przerwie następnego dnia, mimo iż fizycznie zaczynałam czuć się lepiej. Oznaczało to, że został mi 1 opłacony dzień do wykorzystania. I tu zaczęła się konsternacja, co robić dalej. Czułam, że nurkowania mi wystarczy, więc pomyślałam o wyprawie w głąb wyspy, ale loty na następny dzień już zostały wyprzedane… Mogłam też zostać 1 dzień w Labuan Bajo, potem nurkować i wtedy wylecieć dzień później. A może pojechać autobusem? Ale przecież mój czas na Flores był policzony…
Wszystkie te rozmyślania doprowadziły mnie do bólu głowy z małą przerwą na kolację pożegnalną. Wiedziałam, że będę bardzo tęsknić za tymi ludźmi, ponieważ stworzyliśmy swoiste
dream team. A to popchnęło mnie ku decyzji, że przyjechałam tu sama i dla siebie, więc nie mogę oglądać się na innych ani dać ponieść sentymentom, tylko muszę ruszać dalej. Przewracając się z boku na bok w bezsenności, podjęłam w końcu decyzję. Nadszedł czas ruszać przed siebie.