Jak już kiedyś wspominałam, moja wiza wymaga odświeżenia co 3 miesiące. Motywuje mnie to do odwiedzania innych krajów, więc nie narzekam :)
Tym razem padło na Kambodżę. Po zdjęciach
tonyhalika oraz
zuzkakom kambodżańska Koh Rong śniła mi się po nocach, a że jest dzika, to potrzebowałam kilku dni urlopu, by tam dotrzeć. W przypadku takich lokalizacji łódki zazwyczaj pływają dwie dziennie – jedna wte i druga z powrotem ;)
Niedługo przed wyjazdem dojrzałam promocję AirAsia do Phnom Penh, więc zakupiłam bilet w 1 stronę, dzięki czemu mogłam zaoszczędzić wiele godzin, a do tego zwiedzić następną stolicę. Jak się okazało, stolica to trochę za duże słowo.
Generalnie podróżując po Tajlandii, nic wcześniej nie czytam. Zerkam na mapę, wybieram destynację, biorę przewodnik Lonely Planet i jadę, po drodze ustalając, co i gdzie chcę robić. Zawsze jest czym się zająć, co zobaczyć, czym się zachwycić, zawsze ludzie chcą pomóc mimo bariery językowej, zawsze jest bezpiecznie. Do takiego standardu podróżowania przywykłam.
Tym razem postanowiłam przejrzeć fora, popytać tych, co już byli. Bo trzeci świat, bo dziko, bo nie wiem. Tak jakoś czułam się niespokojnie. Jednakże zagłębiając się w posty kolejnych osób, stwierdziłam, że jeszcze chwila i nie pojadę – nagonka na Kambodżę była tak wielka, iż gdyby nie bilet lotniczy w ręce, chyba zmieniłabym kierunek. Na zmianę było już za późno, więc w piątkowe popołudnie wylądowałam w Phnom Penh. Zgodnie z tym, co wyczytałam, rzuciła się na mnie horda tuktukowych naganiaczy, ale wiedziałam ku ich nieszczęsciu, że mogę wycisnąć z nich cenę 5$.
W drodze do hostelu uśmiech nie znikał mi z twarzy. Czułam się, jakbym była w Bangkoku, ale tak z 30 lat temu. Wszystko wokół bardzo mi go przypominało, a z drugiej strony różnica w rozwoju była ogromna.
-
To na pewno jest stolica? - pytałam samą siebie. Pierwszy raz w życiu znalazłam w prawdziwym trzecim świecie. Uczucie było dziwne – w dzieciństwie słowa „Kambodża” używałam jako równoważnika wielkiej biedy, mając nikłe pojęcie o tym, co tam rzeczywiście panuje. Mimo iż przebywałam w 1,5 – milionowym mieście, wrażenie było takie, jakby pojechała do polskiego 20 – tysięcznego miasteczka. Brak jakiejkolwiek komunikacji miejskiej, niskie budynki, małe zagęszczenie ludności, prawie żadnych punktów usługowych (nawet tych z jedzeniem!).
-
To którędy do BTS? - pytałam moje towarzyszki dla żartu.
Motocykli i skuterów było za to mnóstwo, każdy jeden próbował odebrać mi życie. W końcu zaczęłam się bać przechodzić przez ulicę, bo przypominało to przechodzenie przez rozwścieczony rój pszczół. Do tego ludzie się nie uśmiechali, a nawet podejrzliwie na nas spoglądali. O angielskim oczywiście można zapomnieć. Już łatwiej było mi dogadać się z nimi po tajsku. Zdziwiły mnie też ceny – kompletnie nie przekładały się na jakość. Za 2$ mogłyśmy dostać najtańszy posiłek w stolicy i do tego niesmaczny.
Sami Kambodżanie są ciemniejsi od tajów, mniej otwarci, szybko się peszą. Są też biedniejsi, cały dzień siedzą i obserwują życie, nie dbają o swój wygląd. Nie brzmi jak stolica, nie? A obracałyśmy się tylko po centrum!
Mimo pierwszego zachwytu Phnom Penh, tym jakie jest uroczo nierozwinięte, prawdziwe i nieoswojone, nim poszłyśmy spać, już zmieniłam zdanie. Najbardziej zawiedli mnie ludzie – przecież to kraj sąsiadujący, więc gdzie się podział ten uśmiech? Gdzie otwartość i gościnność? A do tego jedzenie... niesmaczne, wręcz mdłe i nudne. To było moje pierwsze wrażenie, ale postanowiłam dać Kambodży drugą szansę. Miasto miastem, to na wsi skrywa się to, co najbardziej doceniam w różnych krajach, więc z radością następnego dnia wyruszyłyśmy na południe.
*********************
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Waluta - riel oraz dolar amerykański. Polecam wymienić dolary w kantorze. W sklepach przelicznik na USD jest bardzo niekorzystny ;)
Nocleg - my spałyśmy w Sunday guesthouse. Jakość w porządku, tanio, blisko autobusów, właściciele mówią świetnie po angielsku :)
Ceny - trudno o street food, ale można zjeść na Central Market oraz w pary bistro. Na każdym roku są też bagietki z tofu bądź wieprzowiną.
O zachodzie słońca życie miasta skupia się wokół Mekongu.
Najwygodniej przemieszczać się pieszo, ale gdzie niegdzie dostępne są tuktuki. Oczywiście drogie :)