-
You! Gin mai? Ty! Zjesz z nami?Zgodnie z tajską tradycją jeżeli jesz, a ktoś obok nie, to masz obowiązek go zaprosić. Przez te 5 miesięcy zdarzyło mi się wiele razy, że rodzina/grupa przyjaciół, która właśnie spożywała posiłek, na widok mnie spacerującej zapraszała mnie do przyłączenia się. Za każdym razem odmawiałam, bo w jakimś sensie czułam się skrępowana. Z perspektywy czasu myślę, że jako Polacy nie umiemy brać. Lubimy dawać, wspierać, dzielić się, ale źle czujemy się, gdy mamy coś od kogoś przyjąć.
Tak jak zawsze odpowiadałam przecząco, tak tym razem pomyślałam:
-
Ten wyjazd już jest i tak maksymalnie zwariowany, więc niech stracę, raz się zgodzę!. Odwróciłam się twarzą do nich. Przy stole siedziało 5 osób, kilka chodziło w pobliżu, a wołający mężczyzna przed chwilą wstał i podszedł do ulicy.
-
Chai ka, kop khun ka. Tak, dziękuję. - odparłam.
Rodzina okazała się być wielka, do tego zeszło się całe sąsiedztwo, więc ostatecznie przy 3 stołach siedziało z 20 kilka osób. Ledwo usiadłam, natychmiast zaczęły pojawiać się kolejne potrawy. Z przerażeniem obserwowałam, jak stół zaczyna niebezpiecznie się uginać, a moja szklanka napełniać whiskey domowej roboty z prędkością co najmniej zbyt dużą. Każdy chciał ze mną zdjęcie, od babki, po ciotki, sąsiadów, kuzynów i dzieci wpychane na moje kolana.
-
foTO! I już błysk, trzask, następne i następne, i następne...
Okazało się, że jeden z biesiadników zna trochę angielski, więc wspólnymi siłami zrozumiałam, iż gospodarz prosi, bym została u nich na noc. Bo wszyscy mnie lubią, bo dzieci się do mnie kleją, bo jest fajnie.
- Bardzo przepraszam, ale nie mogę, już umówiłam się z jedną panią na homestay...Gospodarz posmutniał, lecz po chwili odparł:
-
W takim razie proszę, byś chociaż została na imprezę i zaśpiewała z nami kilka piosenek. Zgoda?
- Zgoda!
-Ale na pewno?
-Tak, obiecuję!Toasty, zdjęcia, tajskie piosenki, następne potrawy, butelki whiskey i biesiadnicy. W końcu zrobiła się 19:30, więc czas było wracać, ale nie pozwolono mi odejść tak szybko. Żywiołowo gestykulując, że mam usiąść i poczekać, z niedowierzaniem obserwowałam to, co następowało.
Gospodarz wrócił ze swoją koszulką członka drużyny rakietowej w rozmiarze XL. Kuliminacyjnym punktem obchodów na cześć boga deszczu w Yasothon jest całodzienny turniej wystrzału rakiet w niebo, który miał miejsce następnego dnia. Wygrywa ta drużyna, której rakieta doleci wyżej, czyli bliżej nieba. Jak jest to mierzone – nie mam pojęcia. Zatem z oczami jak 5 zł przyjęłam ten cenny podarek. Założyłam koszulkę i spojrzałam w jego oczy. Był wzruszony i poprosił, byśmy zrobili jeszcze jedno zdjęcie. Uśmiechnęłam się potwierdzająco, uścisnęłam na pożegnanie i kłaniając się bardzo nisko, pożegnałam wszytkich.
Pan znający angielski podwiózł mnie pod dom mojej gospodyni. Z uśmiechem od ucha do ucha przywitała mnie i zaprosiła do środka. Mimo iż nikt spośród domowników nie władał angielskim w żadnym stopniu, czułam, że chcę z nimi posiedzieć. Przyszła sąsiadka i siedząc na podłodze, zjedliśmy rękami kolację, rozmawiając przy użyciu translatora. Każda rzecz była tak pyszna, iż nie sposób tego opisać. Spróbowałam nawet niebieskiego ryżu – pod wpływem barwnika wydzielanego przez jeden kwiat, ryż przybrał jego kolor.
- Jesteś bardzo szczęśliwa. Ciągle się uśmiechasz - wyświetlił mi translator.
Oj tak. Byłam najszczęśliwszą osobą pod słońcem! :)