Jeżeli zapytacie Taja o
bun bang fai, spojrzy na was podejrzliwie. Co prawda słyszał o czymś takim, ale to tylko w tym (zacofanym) Isaanie ludzie uprawiają takie pogańskie zwyczaje, on nic więcej nie wie na ten temat.
Tak,
bun bang fai pochodzi z czasów przedbuddyjskich i jest elementem zamykającym obchody na cześć boga deszczu. Po upalnej porze suchej ludzie błagają niebiosa o zesłanie wody. Jako że proch strzelniczy wynaleziono w pobliskich Chinach, w Tajlandii dosyć szybko się rozpowszechnił. Yasothon słynie z festiwalu rakietowego, zjeżdżają się na niego ludzie ze wszystkich okolicznych prowincji. Dawniej po prostu budowano bambusowe rakiety, by zwrócić uwagę bóstwa tam wysoko. Dziś drużyny konkurują między sobą przez cały dzień. Ma to miejsce w pierwszą pełnię księżyca po porze suchej, czyli w okolicach drugiego weekendu maja.
Jadąc do Khon Kaen, wynalazłam informację o tym wszystkim w moim przewodniku, więc, rzecz jasna, nie mogłam tego przegapić! Generalnie Tajowie nie są fanami tego festiwalu, raczej dowodzi on "zacofaniu" Isaanu, ale dla mnie jest to cenny relikt sprzed tysięcy lat. Toteż z wielką chęcią udałam się na te obchody!
Od samego ranka słychać było huk i widać białe smugi na niebie. Moja gospodyni niestety zdążyła wyjść przede mną, więc postanowiłam spakować się i pójść do lokalu, by jej podziękować. Niestety zastałam tylko jej siostrę, więc na migi wyraziłam moją wdzięczność. Zapytałam o miejsce, z którego wystrzeliwano rakiety. Gestykulując zamaszyście, wytłumaczono mi, że to daleko, więc pan jedzący swoje śniadanie szybko dokończył posiłek i kazał mi wsiąść na skuter. Pięknie! Chwila moment i już byłam na łąkach poza miastem.
Nigdy w życiu nie widziałam na żywo rakiety, a tym bardziej jej wystrzału, więc z ekscytacją pochłaniałam kolejne obrazy. Wokół mnie nadciągały tłumy Isaańczyków, rodziny, grupy przyjaciół, starszych panów, a między nimi lawirowały isaańskie kumy, machając mi przed nosem kolejnymi gatunkami robaków. W kuchni isaańskiej to one przez wieki stanowiły podstawowe źródło białka.
Po ok. 2,5 godziny bolała mnie już głowa, do tego zaczynało się robić upalnie. Postanowiłam zatem pójść po zimny napój, a potem na dworzec i wymyślić, dokąd dalej pojadę. Idąc miedzy straganami, kątem oka dostrzegłam znajome europejskie sylwetki...
-
Niemożliwe!!! To Ewa i Adam Rajscy!!!!! Jeśli pamiętacie, to z nimi spędziłam sylwestra! Takie spotkanie! I to w Yasothon! Czegoś takiego nawet najstarsi Isaańczycy nie pamiętają :)
Słowotokowi nie było końca. Nie widzieliśmy się od stycznia, więc było o czym opowiadać. Niestety upał robił się coraz bardziej nieznośny, więc zapadła decyzja, że jadę do nich do Roi Et, dokąd się przeprowadzili, a nazajutrz wyruszymy gdzieś razem. Pozostała kwestia dostania się na dworzec - znajdował się poza miastem.
- Zostaw to mnie - powiedział Adam. Podszedł do grupki policjantów i zapytał o drogę.
Wydaje mi się, że nic wspanialszego nie mogło ich spotkać. Byli tak szczęśliwi, iż mogą nam pomóc, że zaproponowano nam wodę, piwo, wspólne zdjęcia oraz podwózkę radiowozem na dworzec. Jadący z nami policjant nawet zadzwonił do kogoś i kazał mówić Adamowi przez telefon. Prawdopodobnie po to, by potwierdzić, że obok jadą
farangi :D
I to byłoby na tyle w temacie przygód w Yasothon :) Co się działo ze mną dalej - to już w następnym odcinku :P