Na migi dogadałam się z kumami na ulicy, że stoję w dobrym miejscu. Okazało się, że środkiem transportu, na który czekałam, nie był mini van, ale song tau, czy jakoś tak :) Czyli jak polski żuk z 2 lub 3 ławkami do siedzenia, barierkami, dachem i bez plandeki. Song tau był wypchany po brzegi, ale szybko zrobiono dla mnie i mojego plecaka miejsce. Jechaliśmy w chyba 17 osób, mój plecak, 2 wielkie wory z żywnością oraz pełno siatek z zakupami. Nakhon Phanom to największa miejscowość w okolicy, więc lokalni mieszkańcy udają się tam na targ.
I to właśnie w tym momencie, kiedy siedziałam bokiem na jednym pośladku, łokciem opierałam się o barierkę, poczułam, jak z każdą sekundą szczęście wypełnia moje ciało od koniuszków palców u stóp po czubek głowy. Wiatr we włosach, blask popołudniowego słońca odbijający się na mojej skórze oraz 16 par skośnych oczu wpatrujących się z uśmiechem we mnie i dziwujących się, jak może być mi ciepło, sprawiły, że pierwszy raz w życiu to poczułam – poczułam wolność. Uderzyła mnie myśl, że gdyby ktoś miesiąc wcześniej powiedział mi, że będę jechać gdzieś na granicy tajsko – laotańskiej z grupką tajskich wieśniaków, nie wiedząc nawet, co się wydarzy za 2 godziny, czy wysiądę tam, gdzie bym chciała i nie mając absolutnie żadnego planu, odparłabym, że chyba zwariował. A jednak! Życie lubi robić nam niespodzianki :)
Więc udało się. Poczułam wolność, za którą wyjechałam, której tak bardzo pragnęło moje serce od wielu, wielu miesięcy. I było to jedno z najpiękniejszych przeżyć, jakich kiedykolwiek doświadczyłam :) Od tamtej chwili towarzyszy mi ono cały czas. Nadal jestem zależna, zobowiązana, ograniczona, ale… już inaczej do tego podchodzę :)
Wat Phra That Phanom, czyli mój głowny cel wizyty, zrobił na mnie wielkie wrażenie. Jest to najpiękniejsza świątynia w tej części kraju i jej różnorodność w zdobieniu, wykończeniach naprawdę imponuje, a do tego napawa spokojem. Podoba mi się zapach w tutejszych świątyniach buddyjskich, ale brakuje mi ogrodów zen, których wymaga buddyzm japoński. Coś za coś :)
Wiedząc, że mam ok. 2 godziny do autobusu, zdążyłam obejrzeć wszystko, ale niestety nie mogłam podumać sobie tak długo, jak chciałam. Po wyjściu ze świątyni zaczęłam pytać o dworzec, ale znowu wyszło to, że dla Tajów chodzenie pieszo jest nie do pojęcia, toteż próbowano mi na migi wyjaśnić, że musiałąbym tam czymś podjechać, ale za bardzo nie było czym. Zapytałam młodej dziewczyny, jak tam dojść. Mimo iż próbowała pokazać mi to na Google Maps oraz sprawdzić następny autobus, niestety w Internecie nie było żadnej informacji. Uszłam jakieś 100 metrów, gdy nagle owa panienka podjechała na skuterków wraz z dwoma siostrami i łamanym angielskim potwierdziła, iż idę w dobrym kierunku, lecz pokazała, że mam wsiąść. W pierwszej chwili pomyślałam, że chyba się przesłyszałam, ale nagle jedna z dziewczynek zsiadła, robiąc mi miejsce!
Ostatecznie jechałyśmy w 4 z moim wielkim plecakiem na skuterku, a nad polami zachodziło to wielkie, czerwone jak cegła słońce. Nie potrafię opisać, co wtedy czułam :) Gdy komuś opowiadam o tym przejeździe, to nie chce mi uwierzyć :P
Na dworcu okazało się, że tego dnia autobus odjeżdża już tylko do Mukdahan. Nie minęło 20 minut, gdy autobus zajechał. Miałam ogromne szczęście w tej kwestii, co dotarłam gdzieś na dworzec, to po chwili przyjeżdżał interesujący mnie autokar.
Zatem wsiadłam i z nadzieją, że uda mi się jeszcze tego dnia dojechać do Kalasynia do Rajskich, zasnęłam.