Dworzec autobusowy był oddalony od centrum, ale wciąz na tyle blisko, by dojść tam pieszo. Z tego ,co zauważyłam, Tajowie totalnie nie rozumieją idei spaceru. Już wiele razy się z tym spotkałam, iż ktoś jest w szoku, że chcę gdzieś dojsć na nogach, że po co, lepiej wziąć motor, taksówkę czy tuktuka.
Cooo, 15 minut chcesz iść pieszo?Może to wynika z tego ciepła, że tak bardzo nie lubią chodzić. Nie wiem :)
W każdym razie jedna kobieta zapytana o drogę wskazała mi ją, po czym gdy uszłam 50 metrów, usłyszałam za sobą
you! you, you!. Okazało się, że mnie podwiezie :)
I stało się! Ledwo wysiadłam z jej auta, moim oczom ukazała się wielka, leniwie płynąca czerwono-brunatna rzeka wiła się niczym wąż. Przy brzegu przycumowane były łodzie przeprawowe dla towarów oraz lokalnych mieszkańców przekraczających granicę. Niestety w porze suchej z powodu unoszącego się pyłu nie widać laotańskich gór, dlatego obiecałam sobie, że muszę tam wrócić, by je zobaczyć :)
Za poleceniem Lonely Planet odwiedziłam pobliską Wat Okat. Postawiłam na jej dziedzińcu może 5 kroków, gdy nagle podeszłą do mnie starsza Tajka i po angielsku zapytała, skąd jestem. Po krótkie rozmowie okazało się, iż przez ponad 20 lat uczyła angielskiego, więc z radością oprowadziła mnie po świątyni, a potem odprowadziła na minivan, kupując po drodze posiłek. Nalegała, bym została na noc w Nakhon Phanom, ale wiedząc, że tego dnia mogę pojechać dalej, zdecydowałam się powziąć to ryzyko i podążać na południe śladem rzeki.