Ostatni autobus tego dnia odjeżdżał o 15.30 do Phan Khon. Nie mając specjalnego pomysłu, postanowiłam jechać na południe tak długo, jak pozwoli mi na to komunikacja. Wciąż pozostawały mi 2 godziny, postanowiłam więc powłóczyć się po miasteczku, mogąc lepiej przyjrzeć się życiu mieszkańców Isanu.
Region ten jest najbiedniejszą częścią Tajlandii. Pewnie przede wszystkim z tego względu, że nie ma nic do zaoferowania turystom. Większość ludzi przyjeżdża do Tajlandii na plaże i ewentualnie trochę odetchnąć do religijnego Chiang Mai, natomiast mało komu wystarcza czasu, a przede wszystkim chęci do eksploracji tego nietkniętego białą ręką świata. Isan całkowicie skradł moje serce i wiem, że będę próbowała tam wrócić jak tylko znajdę na to chwilę!
Isan opiera się na rolnictwie, to tutaj znajdują się wielkie uprawy drzewa kauczukowego i ryżu. Ludzi stąd łatwo rozpoznać nawet w Bangkoku - mają ciemniejszą skórę i bardziej skośne oczy. Jest to tak zwana
prowincja, z której rodowici mieszkańcy stolicy prześmiewują się na co dzień. Jeszcze nie tak dawno Isan był głównym źródłem dzieci sprzedawanych do burdeli, teraz wyprzedzają go powoli birmańscy uchodźcy. Za to dorośli, którzy stąd wyjechali, wykonują proste prace fizyczne - sprzątanie, opieka nad dziećmi, co bystrzejsi obsługują kasy we wszędobylskiej sieci 7-eleven. W naszym biurze sprzątaczka też jest stamtąd. Za każdym razem, gdy na nią patrzę, czuję się, jakbym przeniosła się o 200 lat wstecz do rzeczywistości podzielonej na białą arystokrację i ciemnoskóre chłopstwo. Nieprzyjemne to uczucie.
Ku memu zdziwieniu w całym regionie są napisy po angielsku, nawet w najmniejszych miejscowościach można znaleźć główne ulice zapisane alfabetem łacińskim. Do tego zawsze znajdzie się ktoś, kto te kilka zdań wyduka. Bezpiecznie jest pytać młodych oraz mnichów, aczkolwiek nie raz starsi mnie zaskoczyli.
Na każdym przystanku znajdziemy tuktuki, które nas dowiozą wszędzie, a czasem nawet darmowe WiFi!
Kontrastując z biednymi, drewnianymi chatami, świątynie są ultra bogato zdobione. Będzie to widać na zdjęciach z następnego dnia ;)
Życie prowadzone jest bardzo tradycyjnie i spokojnie. Prace polowe nadal wykonywane są ręcznie przy udziale zwierząt. W jedzenie wszyscy zaopatrują się na straganach, warto go odszukać i udać się tam na obiad, kolację czy zakupy. Mi ogromną frajdę sprawia włóczenie się po takich miejscac hw nieskończoność. Można odkryść ilość jadalnych robali, ssaków (szczury, wiewiórki...) i innych. Kuchnia Isanu słynie z pikantności, ale spokojnie - dostaje się jedzenie o normalnym stężeniu przypraw i obok koszyczek z chili w proszku, chili suszonym, chili w occie, cukrem itd.
Generalnie jadąc do Isanu, nie można oczekiwać za dużo, tylko otworzyć się na tych ludzi. Ich ciepły uśmiech i dobre serce odpłacą się za to tysiąckrotnie :) Spacerując przez te wszystkie dni, obcując z tymi ludźmi, chłonąc to, co mi dają, doszłam do bardzo prostego wniosku.
My, biali ludzie, mamy higienę, czystość, wygodę i pełno innych, pozornie niezbędnych rzeczy, które świadczą o naszym "rozwoju". Pozwoliły one nam podbić świat i nad nim zapanować, podporządkować to, co dla innych pozostało nieokiełznane, czym lubimy się chwalić i z czego jesteśmy dumni. Mamy ośrodki spa, wygodne fotele, telewizory HD.
Za to Tajowie mają czas i świadomość tego, co ich otacza. Przyrody, słońca, owoców, ludzi. Umieją się tym wszystkim cieszyć.
Dlatego my się stresujemy spadającymi indeksami giełdy, światowym kryzysem i rosnącymi cenam gazu, a oni są po prostu szczęśliwi.
I kto wychodzi na tym lepiej? ;)