Miałam dziś nie pisać, ale ten dzień był tak super i tyle się wydarzyło, że muszę! :)
Zacznę od tego, że znowu się wyspałam! Po 10 godzinach błogiej nieważkości trudno mieć zły dzień. Jako że podniosłam się z łóżka za późno, by pójść na mszę o 11, postanowiłam rozpakować się wreszcie. Gdy zamknęłam ostatnia szufladę, poczułam taką falę ciepła w środku. To mój nowy dom :)
Przy okazji czwartkowych protestów przed budynkiem naszego biura ostrzeżono mnie, że w niedzielę szykują się manifestacje w 7 kluczowych punktach centrum, więc mam się nie ruszać z domu. Rano zapomniałam o tym zupełnie, do chwili wejścia na stację metra. Niedziela, przed 14, a tam tłumy ,po prostu tłumy ludzi z czerwono – biało – niebieskimi barwami wkomponowanymi jako wstążki, okulary, flagi, koszulki. Pomyślałam, że jeśli wysunę się trochę poza kluczowe biznesowe ulice – w okolice parku Limphini, to odetchnę trochę od miejskiego zgiełku i od ewentualnych protestów. Co stację dosiadały się kolejne masy ludzi. Większość zgodnie z moimi oczekiwaniami wysiadła na Sukhumvit, czyli ścisłym centrum biznesowym. Ja pojechałam dalej na Si Lom.
Kiedy wyszłam z metra, nic nie zapowiadało tego, co za chwilę nastąpi. Razem z niewielką grupą osób wspinałam się po kolejnych schodach. Nagle, jakieś pół piętra pod ziemią, o mało nie zwaliło mnie z nóg. Tak jakby we wszystkie gwizdki świata zaczęto dmuchać w jednym momencie. Zatkałam palcami uszy i szybko wspięłam się na górę.
-
Oooo, jaaaa cieeee - pomyślałam. Moim oczom ukazały się dziesiątki tysięcy Tajów, gwiżdżących, wrzeszczących, machających chorągiewkami. Myślałam, że rozniesie mi głowę. Wykonałam szybko kilka zdjęć i spróbowałam się przepchać dokądkolwiek, byle zaznać ciszy i spokoju. Nic z tego, tłum był tak wielki i tak gęsty, że totalnie mnie pochłonął. Wrzuciłam na końcu 2 filmiki, ale lepiej ściszcie dźwięk dla własnego dobra.
Tajowie od 2 miesięcy protestują przeciwko poczynaniom rządu. Głównym problemem jest korupcja, tutaj wszystko załatwia się przy pomocy łapówek, nawet grzywny za kierowanie pod wpływem alkoholu. Poza tym od kilku lat obserwuje się emigrację młodych inteligentnych ludzi, którzy jadą wykształcić się zagranicę, wracają i… zarabiają śmiesznie niskie pieniądze. Ich pomysłowość oraz zasób wiedzy, które mogłyby przysłużyć się do rozwoju kraju, są tłamszone i widziane jako zagrożenie dla oligarchicznych rodzin. Bo Tajlandia, podobnie jak Filipiny, jest zarządzana przez kilka rodów, które kontrolują każdą istotną dziedzinę życia. Dlatego młoda inteligencja zaczyna się buntować, ciągnąc za sobą rzeszę zwolenników.
Pytanie tylko czy te protesty coś dadzą? Tajowie to pokojowa nacja. Ich manifestacja polega na gwizdaniu i machaniu chorągiewką. Daleko im do buntów europejskich, o Polakach nie wspominając. Szczerze mówiąc, w tym momencie poczułam się dumna, że pochodzę z kraju, w którym o co, jak o co, ale za wolność i prawdę ludzi byli gotowi oddawać życie. Zamiast rac, petard i starć z policją były zdjęcia po założeniu jakiejś ozdoby z barwami narodowymi oraz uśmiechy. W pewnym momencie poczułam się jak na festynie – wokół zablokowanych ulic rozstawili się kramarze oraz szefowie garkuchni.
Robiąc kolejne zdjęcia, stanęłam przy panu sprzedającym gwizdki. Ładnie komponowały się z tłumem, więc postanowiłam jakoś je ująć. Nagle pan wziął jeden i wyciągnął rękę w moją stronę. Pomyślałam, że chce mi go sprzedać na siłę, więc nie reagowałam, ale jego uśmiech mnie rozbroił, więc wzięłam od niego gwizdek. Pan uśmiechnął się szeroko, uścisnął mi dłoń i skinął głową. Biło od niego takie szczęście, że aż odebrało mi mowę z wrażenia. Poczułam, że chciał, abym razem z nimi walczyła o zmiany w tym kraju. Skłoniłam się głęboko, uśmiechnęłam i poszłam dalej.
Uszłam 200 metrów w lewo, ale tłum się nie kończył, więc poszłam w drugą stronę i przecinając główną ulicę, dostałam się do parku Lumphini. Znajduje się on na liście kluczowych miejsc do odwiedzenia w Bangkoku, mi po prostu chciało posiedzieć się w spokoju. W Tokio takie parki nie raz ratowały moją harmonię ducha. Niestety na skutek tysięcy gwizdków szybko się stamtąd ewakuowałam. Po drodze spotkałam mnóstwo obcokrajowców oraz przekonałam się, że w Bangkoku nie jest najgorzej z angielskim. Póki co kogo nie zaczepię, nawet najbardziej niepozorny Taj parę zdań wyduka :)
I tak chcąc uciec od miasta, dostałam się w serce manifestacji. He.
Zmierzając ulicą Th Witthayu w stronę kościoła, nagle zauważyłam z prawej intrygującą uliczkę. Podczas gdy wzdłuż tej głównej drogi wznosiły się hotele, tam po kilkunastu metrach zaczynały się walące budynki, a ulice okupowało pełno brudnych dzieci, bezpańskie psy oraz bezzębne kobiety mieszające w garach.
-
Oooo nie, muszę tam wejść!!! - i szybko skręciłam.
No to odkryłam prawdziwą Tajlandię. Na lewo i prawo waliły się budynki z jakimiś szmatami w oknach. Widok obcokrajowca w tym miejscu był nie lada wydarzeniem, ale czułam się tam bardzo bezpiecznie. Pamiętam, że gdy w Chinach zapuściłam się w jakiś zapomniany hutong, trzęsłam się ze strachu, ale zgrywałam twardzielkę, by przypadkiem ktoś mnie nie zaczepił. Tu każdy się do mnie uśmiechał lub zerkał potajemnie z ukosa. To było coś tak bardzo innego od tego, co dotychczas zobaczyłam, że do teraz nie mogę wyjść z zachwytu. Prawdziwy tajski bazar dla prawdziwych Tajów. Muszę tam wrócić!!!!! Niestety nie miałam już czasu, więc nie zrobiłam żadnych zdjęć, a nie chciałam na dziko fotografować ludzi, którzy spokojnie sobie tam żyją. Gdy uszłam później kawałek, zobaczyłam drogowskaz
Suam Lum Night Bazaar. Czy to oznacza, że handel ożywa nocą? Nie wiem, ale kiedyś na pewno to sprawdzę!
Msza oczywiście rewelacyjna, jak to w niechrześcijańskim kraju. Ksiądz był tak ekspresyjny i żywiołowy, że mnie zmiótł swoim kazaniem :) Całe było o podróżowaniu. Zajdę tam też na pasterkę. Ciekawe, jak będzie wyglądać :)
W drodze powrotnej zahaczyłam jeszcze o jakieś smakowicie pachnące jedzenie na mojej dzielnicy. Oczywiście pociekły mi łzy, ale to już chyba nikogo nie dziwi:P
I pomyśleć, że chciałam dziś nie brać aparatu, bo przecież idę tylko do parku i do kościoła.
Postaram się jeszcze stworzyć wpis o Bożym Narodzeniu w Tajlandii, ale możliwe, że nie zdążę, bo wyjeżdżam 25.12, więc jakbyśmy się już nie widzieli, to Wesołych Świąt! :)
P.S. Pamiętacie polskie małżeństwo, które zabrało nas w Niemczech podczas Autostop Race? Tę Panią, która była jak nasza mama?
Napisała mi dziś życzenia świąteczne! Ale to było miłeee!
Pani Janino, pozdrawiam Panią serdecznie!!!!! :)))))