O przyrodzie w Armenii trochę się naczytaliśmy, zależało nam na odwiedzeniu jakiegoś parku narodowego. Z uwagi na zalew rosyjskich turystów (nie pomyśleliśmy, że w Rosji też jest majówka i to nawet dłuższa) nie było żadnych szans na spontaniczny wynajem auta, stąd pozostawały nam kierunki dostępne marszrutką. I tak wybór padł na Dilijan.
Wspomniany w poprzednim poście były agent służb specjalnych pomógł nam zamówić taksówkę na dworzec marszrutkowy, którą nota bene prowadził przesympatyczny Syryjczyk. Zapewnił nam też jego pomoc w zakupie odpowiedniego biletu. Dworzec ten znajduje się poza granicami miasta i jest to, powiedziałabym, klepisko z minivanami i kilkoma pawilonami oferującymi przekąski.
Zasady funkcjonowania marszrutki znaliśmy - musieliśmy czekać, aż się napełni. Szybko nawiązaliśmy kontakt z lokalnymi pasażerami, szczególnie z ok. 40-letnia Ormianką, która pracuje jako prowadnica w pociągu Tbilisi - Erywań. Jako że jedno z nas pracowało kiedyś w branży kolejowej, tematów nie brakowało. Po chwili wsiadła też para Polaków - okazało się, że przylecieli na tydzień z Warszawy i codziennie robią jednodniowe wycieczki z Erywania. Okazało się, że zupełnie nie mówią po rosyjsku. Poczuliśmy, że to spora strata w tym regionie.
Droga do Dilijan wiedzie przez brzegi jeziora Sewan. Patrząc na nie zza szyb, zastanawialiśmy się, czy nie zmienić planu i zatrzymać się tutaj :) Wyglądało naprawdę pięknie.
Gdy wysiedliśmy w Dilijanie, słońce przyjemnie grzało. Dość szybko odkryliśmy "centrum" - było to skrzyżowanie 2 krajowych dróg, znajdowało się tam kilka sklepów i restauracji. Postanowiliśmy zacząć od zrzucenia plecaków w naszym hostelu, o którym czytaliśmy tak niestworzone rzeczy, że mieliśmy naprawdę spore oczekiwania. Niestety nigdzie nie wyczytaliśmy, jak długo trzeba się do niego wspinać :) Zajęło nam to 25 minut, ale widok końcowy naprawdę to wynagradza.
Art Guesthouse to niesamowicie ulokowane miejsce z bijącą ciepłem właścicielką i infrastruktują godną parku narodowego - miejsce na ognisko, drewniane wiaty, miejsce do biesiadowania, altanki, a nawet pokój do zabaw dla dzieci.
Po pierwszych zachwytach przyszedł czas na obiad - byliśmy ekstremalnie głodni. Dilijan nas nie zawiódł - na trip advisor znaleźliśmy informację o
Kchuch. Zamówiliśmy dwa zestawy z grilla i szczęki nam opadły, gdy dostaliśmy swoje porcje - najadło by się z 4 ludzi! Trudno też opisać słowami kulinarne uniesienie, które tam przeżyliśmy. Serwowane potrawy reprezentują lokalną kuchnię, wypiekaną w tradycyjnych piecach i na rożnach. Wróciliśmy tam jeszcze dwa razy i pół roku później raz na jakiś czas nadal wspominamy "a pamiętasz to jedzenie w Dilijanie?". Achhh... rozmażyłam się.
Dzień 2 w Dilijanie postanowiliśmy spędzić na wędrówce. A jest tam gdzie wędrować! Przez Dilijan prowadzi
transcaucasian trail (szlak transkaukaski?), którym pierwotnie podążaliśmy, lecz później gdzieś zniknął, więc wędrowaliśmy po swojemu. Po drodze mijaliśmy miejsca przystosowane do grillowania tuż nad rzeką (!!), pasiekę, małą elektrownię wodną. Przed silnie grzejącym słońcem szukaliśmy schronienia nad wartką wodą. Przez cały dzień nie spotkaliśmy nikogo na swojej drodze. I było to coś, czego również potrzebowaliśmy.
Na ogólny brak towarzystwa narzekać nie mogliśmy - oba wieczory spędziliśmy przy butelce wina z granatu (7 zł butelka, smak wyśmienity), integrując się z pozostałymi gośćmi guesthouse'u przy ognisku. Nie zabrakło śpiewów, w tym Katiuszy :-) Była też masa opowieści o historiach przodków, wędrówkach, zwykłym życiu, ale też nurtujące pytania 8-letniej Maszy, która cały nasz pobyt głowiła się, dlaczego mówimy po rosyjsku, ale "jakoś tak dziwnie" :)
Drugiego wieczoru ktoś napomknął o protestach i blokadach dróg, mogących nastąpić w dniu następnym. Ale chwila, przecież właśnie trwaliśmy w naszej beztroskiej sielance, więc kto by się martwił jakimiś blokadami? To pewnie tylko w stolicy. Postanowiliśmy trzymać się naszego autostopowego planu i nazajutrz wyruszyć w kierunku północnym ku następnym armeńskim przygodom.