W Kazbegi poza podziwianiem gór nie bardzo jest co robić. Postanowiliśmy skorzystać z tego faktu i pospacerować bez celu. W autobuso-kawiarni, którą odwiedziliśmy ponownie, poznaliśmy młodą Gruzinkę z Tbilisi. Gdyby nie zdradziła swojego pochodzenia, byłabym pewna, iż jest Francuzką lub Amerykanką. Jej zachowanie tak bardzo odbiegało od zachowania mijających nas lokalnych kobiet.
Powoli zapadł zmrok, a my zaopatrzeni w wino, przekąski i herbatę oczekiwaliśmy w pensjonacie na naszych nowych znajomych z Rosji. Gdy wrócili, zaproponowali grę w Monopoly w wersji podróżniczej, którą dopiero co dostali od znajomych i jeszcze nie otworzyli. Ochoczo zgodziliśmy się, po chwili zdając sobie sprawę, że:
a) nie pamiętamy, jak się w to grało (prawie 30stka na karku i już problemy z pamięcią ;-) ),
b) Aina i Dmitrij nigdy nie grali w Monopoly,
c) instrukcja była po rosyjsku, a my ostatni raz po rosyjsku coś dłuższego czytaliśmy w szkole.
Wygrała jednak dobra wola i wspólne chęci, więc tym sposobem rozegraliśmy pełną partię, w której wszyscy zostaliśmy zdeklasowani przez Dmitrija, co stało się źródłem licznych żartów o rosyjskich oligarchach. Wieczór upłynął nam niesamowicie miło. Wymieniliśmy się adresami i zaproszeniami. Wierzę, że nadejdzie dzień, w którym się ponownie spotkamy.
Następnego dnia rano zwarci i gotowi ustawiliśmy się na wylotówce z Kazbegi w kierunku Tbilisi, a tak naprawdę w kierunku każdym, bo w Kazbegi kierunki można obrać dwa - albo do Rosji, albo wszędzie indziej. Nie mieliśmy specjalnego planu, w głowie tlił nam się pomysł na Armenię, więc z takim napisem wystawiliśmy kartonik. Było przed 9 i to w sobotę, więc nie spodziewaliśmy się rychłej zmiany lokalizacji. Jednocześnie po cichu marzyliśmy, by zatrzymała się jakaś Łada Niva. Bardzo pragnęliśmy doświadczyć przejażdżki tym właśnie reliktem przeszłości.
Po jakichś 15 minutach zatrzymał się przed nami nie żaden inny pojazd, tylko właśnie Łada Niva. I to na niemieckich blachach! Zaciekawieni wsiedliśmy do środka wypełnionego bagażami. Naszym kierowcą był niemiecki 40-latek, który wyruszył w samotną podróż z Berlina nad Bajkał, biorąc przy tym półroczny urlop bezpłatny. Oczy nam się zaświeciły. Kilka dni wcześniej rozmawialiśmy o tego typu pomyśle, więc teraz mogliśmy kogoś zapytać o rzeczywiste doświadczenia. Opowiedział nam o kilku kwestiach, których nie braliśmy pod uwagę jak na przykład fakt, że cały czas jedzie się zamkniętym w aucie. Samemu, na siedząco. I tak przez pół roku. Chyba jednak wolimy samoloty i pociągi :)
Podwózkę otrzymaliśmy do samego Tbilisi. Tu popełniliśmy klasyczny błąd autostopowy i daliśmy się wpakować do miasta. Mimo iż główna droga do Armenii prowadziła właśnie tędy, to powtórzyły się wszystkie lekcje, które dał nam autostop na Bałkanach trzy lata wcześniej. Utknęliśmy. Poszliśmy na obiad do azerskiej restauracji nieopodal i po namyśle daliśmy z wygraną - pojedziemy dalej busem. Szybka rozmowa z taksówkarzem i chwilę później byliśmy na dworcu autobusowym, z którego odjeżdżają vany do Erywania. Co ważne - wybierając takie rozwiązanie, upewnijcie się, że pojedziecie vanem właśnie, a nie marszrutką. Te drugie mają znacznie niższy standard i komfort jazdy.
Do odjazdu mieliśmy prawie godzinę, więc zrobiliśmy szybkie zaopatrzenie na drogę. Po powrocie z zakupów zagadał nas przy samochodzie starszy pan, który odprowadzał tu swojego gościa. Okazał się być Ormianinem, którego rozpad ZSRR uczynił obywatelem Gruzji. Dziadzia Wania, bo tak sam siebie przedstawił, opowiadał nam historie swojego życia, o sukcesach Ormian oraz o historii Tbilisi w czasach ZSRR, bolszewików i carskiej Rosji. Nasz rozmówca bez ukrywanego zachwytu opowiadał o mądrości Stalina, z rozmarzeniem wymieniając jego zasługi i talenty. Nie wdając się w żadną dyskusję, przysłuchiwaliśmy się kolejnym historiom, a było ich wiele. Oprócz tych związanych z radzieckim przywódcą było też kilka etnograficznych - o różnicach w zachowaniu między Gruzinami a Ormianami. Było też kilka personalnych, w tym o rzezi Ormian, o której opowiedzieli mu rodzice, na wspomnienie czego jego oczy zaszły łzami, a głos się złamał.
Przez całą rozmowę nurtowało mnie - skoro w opisach dziadzi Wanii Ormianie są tacy super, dlaczego mieszka w Tbilisi? W końcu wypowiedziałam to pytanie na głos i usłyszałam, że tu się urodził i tu jest jego dom, a w Armenii to są tylko bieda i kamienie. To stwierdzenie padło kilka razy w tej rozmowie, co nas nieco zaintrygowało. Zachwyt nad Ormianami vs. "Armenia to tylko kamienie". W końcu pożegnaliśmy się i zostaliśmy "przekazani" pod opiekę gościa dziadzi Wanii, ormiańskiego aktora-mima, który również udawał się do Erywania.
Armenia to tylko kamienie... za kilka godzin mieliśmy sami się przekonać, jak to tam właściwie jest.