To zabawne, że tak szybko organizm dostosowuje się do lokalnego biorytmu. Pobudki o 5:45 i kładzenie się do łóżka o 21 było już dla mnie normą, stąd i tego dnia obudziłam się przed 6. Ledwo uchyliłam drzwi, a właścicielka przywitała mnie uśmiechem od ucha do ucha, termosem z herbatą i tacką ze śniadaniem.
Po dopełnieniu żołądka, który nie zdążył jeszcze opustoszeć po uczcie z dnia poprzedniego, zeszłam z naczyniami do kuchni restauracji. Zrobiłam może dwa kroki, kiedy tym razem właściciel zagadał mnie, że chciał zjeść razem ze mną śniadanie. Na nic zdały tłumaczenia, że przed chwilą jego żona mnie nakarmiła. Musiałam zjeść drugie śniadanie. Potem doszedł ksiądz i podano trzecie śniadanie. Rzecz jasna, nie pozwolono mi nie jeść, a że gotowano tu wyśmienicie, trudno było się nie ugiąć pod ich namowami. Ogólnie Azjaci nie rozumieją, że biali ludzie szybko tyją i odmowę traktują jak obrazę. Tym sposobem, objedzona jak ostatni bąk wstałam od stołu, czując jak jedna stróżka potu goni drugą. Powietrze w Ende było dla mnie zabójcze, a po tak sutym śniadaniu, a właściwie trzech śniadaniach, dosłownie się ze mnie lało, dlatego z wielką radością przyjęłam propozycję księdza na wycieczkę po okolicy.
Dosyć szybko zauważyłam, że po pierwsze z księdzem byłam nietykalna. Nikt mnie nie zaczepiał, nikt nie nachodził. Po drugie ksiądz przyjaźnił się z najważniejszymi personami i tylko takie odwiedziliśmy po drodze. Właściciele sklepu motoryzacyjnego, chemicznego, spożywczego, technicznego – wszyscy z nich o wyraźnie chińskich rysach w przejrzysty sposób stanowili elitę tej społeczności. Zapytałam wprost księdza, czy tutaj też władzę sprawują chińskie rodziny. Odparł wprost, że tak, dlatego lokalna ludność ich nie lubi. Cóż, jak widać czy Tajlandia, czy Indonezja – największy wpływ mają i tak Chińczycy.
Na koniec udaliśmy się do księdza rezydującego na sąsiedniej prowincji. Przyjęto nas naprawdę gościnnie, lecz ponownie moją uwagę zwrócił sposób traktowania obu księży przez pozostałych. Zdawali się być istotami wyższymi, którym oddawano cześć, kłaniano się w pas przy każdej okazji i spełniano wszelkie zachcianki. Kiedy wyszliśmy, mój przyjaciel chyba zauważył zdumienie malujące się na mojej twarzy, bo w drodze powrotnej sam ni stąd, ni zowąd rzekł:
- Ksiądz tutaj jest celebrytą. Wszyscy nas lubią, wszyscy nas pragną, ale też wszyscy patrzą nam na ręce - właściwie w Polsce jest podobnie, ale dziwnie się na to patrzyło z zewnątrz.
Po powrocie czekał już na nas obiad. Przyszedł czas na pożegnania, ale okazało się, że właścicielka potowarzyszy nam na lotnisko razem z… 8 kilogramami owoców!!!!! Mimo wielkiej radości łapałam się za głowę. Kto mnie wpuści z takim pakunkiem na międzynarodowy samolot z Bali do Singapuru?! Postanowiłam martwić się tym później.
Przytulałam ich i przytulałam. Byłam im bardzo wdzięczna za całe serce i gościnność, którą mnie uraczono. W końcu musiałam jednak przejść przez bramki. Lotnisko w Ende jest na tyle małe, że szłam po płycie lotniska, a moi przyjaciele szli razem ze mną wzdłuż dzielącego nas płotu. Naprawdę trudno było odwrócić od nich wzrok, mimo że poznaliśmy się zaledwie dzień wcześniej. Pomachałam im jeszcze z samolotu i wzbiliśmy się w przestworza.
Na Bali postanowiłam nie opuszczać lotniska, tylko zająć się moją paczką owoców. Rozsiadłam się wygodnie na podłodze i zjadłam tyle mango, ile byłam w stanie zmieścić, w razie konfiskaty moich owocowych skarbów. Myślałam, że uda mi się uniknąć horrendalnie wysokiego podatku lotniskowego, który należy uiścić w gotówce przed odlotem, ale niestety. Nie mając IDR,a będąc już za bramkami, zdezorientowana zapytałam strażnika, co robić. Wskazano mi jakieś tajne przejście dla pracowników do części zwykłej, gdzie znajdował się kantor. Podeszłam do drzwi, przy których siedział strażnik.
- A ty dokąd?
- Do kantoru.
- Ile chcesz wymienić? - zagaił tajemniczo.
- 20 USD. - odpowiedziałam. W tym momencie rozegrał się istny cyrk. Strażnik spojrzał spode łba w lewo, potem w prawo. Mimo kamery skierowanej na nas, odsunął kurtkę i zaczął szybko przeliczać pieniądze pod stołem, po czym rzucił je w moim kierunku, a ja w jego dwudziestodolarówką. Całość trwała kilka sekund. Schowałam szybko pieniądze, uśmiechnęłam się do oficera i obróciłam na pięcie.
- Takie rzeczy tylko w Indonezji - pomyślałam na odchodne.
Teraz czekało mnie najtrudniejsze zadanie – przejście bramek bezpieczeństwa z kilkoma kilogramami owoców. Zadanie to okazało się łatwiejsze niż myślałam. Indonezyjczycy uwielbiają flirt z białymi dziewczynami, a jeszcze bardziej lubią to robić żołnierze. Nie mając żadnych skrupułów i trzepocząc rzęsami z prędkością skrzydeł kolibra, udało mi się nagiąć ich procedury i przejść kontrolę bez zarzutu, mimo singapurskich restrykcji dotyczących wwożonych przedmiotów. Czasem w podróży lepiej być kobietą ;)