Wszystko szło relatywnie dobrze. Co prawda wspomniana notkę wcześniej temperatura zwierzęcych kupek naprawdę mnie martwiła, bo oznaczało to tyle, że ich twórcy nadal gdzieś tu są, ale generalnie nie narzekałam. Ścieżka cały czas zmierzała stromo w dół, często szłam w cieniu, a do tego po firmamencie pływały obłoki. To wszystko w towarzystwie naprawdę niesamowitych widoków. Niezwykle ukształtowane góry pokryte dżunglą lub dzikimi trawami, z tu i ówdzie powtykanymi palmami kokosowymi.
Po jakimś czasie napotkałam nawet chatkę, w której młoda dziewczynka, sięgająca mi może ponad pępek, tkała tradycyjne wzory.
- Panienko! Chodź! Zapraszamy!Angielski? W takim miejscu? Wydało mi się to nieco podejrzane, lecz powoli zaczynałam odczuwać niedostatek wody w organizmie, więc postanowiłam skorzystać i poprosić o coś do picia.
- Kawa? Herbata? Według lokalnej tradycji przybysza należy bezwarunkowo poczęstować kawą lub herbatą. Zaczęłam od wody, ale potem już przystałam na tę propozycję. Herbata była taka, o jakiej słyszałam, czyli mocna i mdląco słodka. Niestety jak się chwilę później okazało, nie kupując ich dzieł, muszę zapłacić za napoje 5 000 IDR… taka gościnność…
Maszerując dalej w dół, z przerażeniem zdałam sobie sprawę, jak odwodnione i zmęczone w tej chwili było już moje ciało. Dochodziło południe, a ja ani nie miałam ze sobą kropli wody, ani nie miałam pojęcia gdzie jestem. Wiedziałam natomiast o istnieniu dwóch gorących źródełek w tej okolicy, o których opowiedzieli mi dzień wcześniej spotkani na ulicy biali turyści. Oprócz możliwości obmycia spieczonego tropikalnym słońcem ciała, oznaczało to również niekończące się źródło tego boskiego płynu… Złapałam się kurczowo tej myśli. Muszę jakoś się tam dostać. Inaczej padnę z wycieńczenia.
- Czuję się jak Jezus! - pomyślałam w pewnej chwili. Byki, konie, plemiona… Naprawdę czułam się jak wędrowiec sprzed 2000 lat, który przemierza kilometry pieszo w takim dorącu i przy braku wody.
- Ach, ile dałabym za chociaż kilka jej kropel… Zaraz. Czy ktoś się do mnie uśmiecha?Tak. Swe zęby pokazywała przyjaźnie wyglądająca młoda Indonezyjka. Była nauczycielką! I właśnie wracała z synkiem po pracy do domu. Niezłym angielskim wyjaśniła mi jak dojść do obu źródełek. Według jej opinii za dwie godziny powinnam się znaleźć przy jednym położonym na trasie do Moni. Pech chciał, że po przejściu kilku kilometrów, zbyt szybko skręciłam w prawo. Uszłam kilkadziesiąt metrów po ostrym spadzie, kiedy z pobliskiej chaty z bambusa ktoś zaczął coś krzyczeć.
Hm. Mówili coś do mnie po swojemu. Nie rozumiejąc nic, podałam im wyrażenie-klucz.
- Air Panas! To była nazwa interesującego mnie miejsca.
Na to hasło mieszkańcy chaty zaczęli żywiołowo machać rękami, dając mi do zrozumienia, że obrałam złą drogę i muszę zawrócić. Spojrzałam za siebie.
- Nie, to niemożliwe...Czekała mnie praktycznie wspinaczka z powrotem po tej okropnie stromej drodze. Nie miałam wody. Było tak gorąco. Zaczęłam już mieć halucynacje z odwodnienia. Nie byłam w stanie wkrzesić w sobie nawet krzty siły, by znaleźć się z powrotem na górze.
Zachciało mi się płakać.