Cały ten dzień wydawał się jakby zaczarowany. Nie wykluczam, że to dzieło efektu
placebo. Z uwagi na koniec mojego pobytu może sama siebie przekonywałam, że musi być fantastycznie, ale mam również poważne powody ku temu, by twierdzić, że naprawdę wypełniała go magia, od początku do końca.
Zaczęło się od nurkowania w
Batu Bolong uznanego za najpiękniejsze nurkowisko na Komodo i jedno z najpiękniejszych na świecie. Wskakiwałam tam po raz trzeci, więc podchodziłam do niego neutralnie. Głównie dlatego, że ostatnim razem widoczność nas zawiodła, a szalejący prąd zmusił do pozostania przypartym do skały. Jednocześnie zabawnie obserwowało mi się świeżaków podekscytowanych sławą nie tylko tego miejsca, lecz i samego Komodo. Taka ze mnie stara wyga, że heeej! ;) Ale poważnie – naprawdę bawił mnie ten widok. Dosyć krótko, ponieważ już po chwili sama dołączyłam do tej grupy.
Tego razu zarządzono, że zamiast opływać standardowo północną część skały, zanurkujemy wzdłuż jej południowego zbocza. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat tego dnia tak postanowiono, podejrzewam, że sam ocean maczał w tym palce! Oczywiście zakładając, że jakiekolwiek palce może mieć wielka masa wody…
Schodziliśmy coraz niżej i niżej. Mijaliśmy kolejne punkty zwielokrotnienia ciśnienia oddziałującego na nasze ciała. Szczerze mówiąc, nawet nie spostrzegłam, kiedy zaniknęły kolory pomarańczowy i żółty ani nawet nie odczułam typowej dla tej głębokości znacznej zmiany samopoczucia, ponieważ otaczające mnie piękno zwyczajnie mnie zahipnotyzowało.
Nagle usłyszałam stukanie o butlę mojego przewodnika, więc spojrzałam w jego stronę. Właśnie osiągnęliśmy 30,6 m !!!!! Co prawda to o 0,6m za dużo przy moich umiejętnościach, ale nie będę przecież narzekać :) Oznaczało to, że nadeszła najlepsza chwila – najwyższy czas spojrzeć w górę!
Jeśli ktoś zapytałby mnie, co dokładnie wtedy ujrzałam, to z ręką na sercu odpowiem, że nie wiem. Pamiętam tylko piorun przeszywający moje ciało oraz zdziwienie, że regulator jeszcze nie wypadł mi z ust, bo pewnie szeroko je otworzyłam. To było jak… jak wielki spektakl na ogromnej scenie w najpiękniejszym teatrze świata. Jakby nikt nie oszczędzał na kreacjach, aktorach ani dekoracjach. Jakby stworzono idealne miejsce dla miłośników sztuki z najcudowniejszymi występującymi, jakich można sobie zapragnąć. A ja czułam się widownią i statystką jednocześnie - nie tylko obserwowałam, ale i wpływałam swoimi ruchami na kierunek płynięcia ryb i kształtowanie się cieni.
- Piękniej już być nie może!- pomyślałam, gdy nagle ujrzałam rów w skale, który wywoływał załamywanie się światła i jego swoisty taniec we wszystkich odcieniach i kierunkach. Niczym reflektory, promieniste smugi otoczyły swym blaskiem aktorów w oszałamiających kreacjach. Ryby w paski, panterę, a nawet w labirynt z wielką chęcią odgrywały pierwszoplanowe role, wprawiając mnie w coraz większe osłupienie.
Wtem na scenę wkradło się stado rekinów – chyba poczuły się zazdrosne. Zerknęłam w dół – dwa wielkie żółwie właśnie połykały jakieś resztki jedzenia. Na tle różnokolorowej rafy prezentowały się po prostu ślicznie. Zupełnie jak ogrodnicy w pełnym kwitnących kwiatów ogrodzie.
W pewnej chwili dziwnie pociemniało.
- O nieee, czy to zwiastun znowu nadchodzących kłopotów??? Pięć dni temu ciemność oceanu prawie mnie pochłonęła, więc moje ciało automatycznie się napięło… lecz nic bardziej mylnego! To ławica ryb postanowiła otoczyć mnie swą opieką, tworząc wielką kulę dokoła. Rozejrzałam się z niedowierzania, ale tak, to naprawdę się działo! Znajdowałam się w środku wielkiej rybnej kuli!!
Podwodny spektakl trwał do samego wynurzenia. Morskie stworzenia o wszystkich kolorach tęczy na tle koralowych raf harcowały w najlepsze przy akompaniamencie prądów wodnych i równikowego słońca. Byłam w tak wielkim szoku, że po wyjściu musiałam usiąść samotnie na burcie, by przemyśleć i uwierzyć w to, co właśnie się wydarzyło.
Cud. Istny cud!
Łódź obrała kurs na
Manta Point. Po takim wstępie wydawało mi się, że już nic mnie tam nie zaskoczy. Jednakże, jak się prędko okazało, najlepsze było dopiero przede mną... :)
cdn.
P.S. Zdecydowałam się na wstawienie zdjęć z Internetu, by dać choć minimalny zarys tego, co tam się działo :)
***
Ta opowieść kosztowała mnie sporo energii i powstawała przez wiele dni. Najpierw w mojej głowie, potem już na komputerze. Postanowiłam podzielić ją na dwie części, by zachować wyjątkowość każdej chwili i by jedna nie przyćmiewała blasku drugiej.
Mogłam podejść do tej historii zwyczajnie i opisać ją przy mniejszym nakładzie emocjonalnym, lecz bardzo chciałam, aby stała się ona pewnego rodzaju dowodem. Przede wszystkim dla tych, którzy nie wierzą ani w siebie, ani prawdopodobieństwo spełnienia się ich marzeń. Dla tych, którzy kiedyś w siebie uwierzyli, ale podcięto im skrzydła. Dla tych, którym te skrzydła są ustawicznie podcinane przez społeczeństwo, otoczenie, rodzinę, którym się wmawia, że coś muszą. Muszą mieć poważną pracę, zakładać rodzinę, dążyć do bogactwa. Muszą coś osiągnąć, a nie, zajmować się „głupotami”.
Natychmiast przypominają mi się słowa Bankiera w rozmowie z Małym Księciem, tytułowym bohaterem powieści Exupery’ego:(…) ja jestem człowiekiem poważnym. Tak. Nie mam czasu na marzenia.
Smutne, lecz jak bardzo prawdziwe w dobie coraz głębszej indoktrynacji na temat pieniądza – boga, coraz silniejszego zniewalania człowieka więzami pracy i osądami społecznymi oraz wmawianiem, co się powinno i co ludzie powiedzą. Dlatego bardzo zależało mi na tym, by tchnąć promyk nadziei na wewnętrzną wolność i idące za tym bezgraniczne szczęście we wszystkich tych, w których z jakichś powodów ta nadzieja zgasła.
Zależało mi również na tym, by opowieść ta stała się dowodem dla mnie samej. Bym w chwilach zawahań zawsze mogła do niej wrócić i na nowo uwierzyć, że wszystko jest możliwe. Że zrobiłam coś, co pozostawało dla mnie poza jakimikolwiek nawet najśmielszymi marzeniami. A jeśli udało się raz, to uda się i tysiące następnych. O tym nigdy nie wolno mi zapomnieć.
I jednocześnie dziękuję. Wszystkim tym, którzy nawet na sekundę nie pozwolili mi stracić wiary i nadziei na to bezgraniczne szczęście i wewnętrzną wolność. Z boku może się wydawać, że jestem bardzo odważna i przebojowa, dlatego nie poddaję się w walce o marzenia, ale nie, to tak nie działa. Osiągnęłam to wszystko, ponieważ za każdym razem, gdy dopadały mnie zwątpienia lub strach, czuwał ktoś, kto upewniał mnie w tym, że warto podjąć ryzyko, odważyć się na zwariowany krok. Że muszę iść za głosem serca, nawet jeśli rozum podpowiada, że to czyste szaleństwo, a strefa komfortu pozostanie całe lata świetlne za mną.
Tak bardzo, bardzo dziękuję.
D.