Odpoczywając dnia następnego, zyskiwałam jeszcze jedną możliwość nurkowania z płaszczkami. To znaczy mojego trzeciego i szóstego dnia płynęliśmy na
Manta Point, który ten ośrodek odwiedzał co 3 dni. Innymi słowy, wykupiłam 8 dni nurkowych, czyli robiąc przerwę dnia 8, moim ostatnim dniem był dzień numer 9, czyli ponownie na liście widniał
Manta Point! Przeznaczenie!
Niedziela, czyli dzień ósmy, przebiegły mi na spokojnie. Mój organizm jakby tylko wyczekiwał tej chwili – zaraz po wstaniu natychmiast zaczął się regenerować. Rany na ręce w końcu przestały ropieć, różnorakie bóle brzucha odeszły w zapomnienie, ustąpiła też słabość i zmęczenie. Co prawda dokuczał mi wręcz niemożliwy do zniesienia upał, ale leżąc pod wiatrakiem, niedaleko prysznica, wszystko wydawało mi się akceptowalne. Najważniejsze, że ponownie zapanowałam nad stanem mojego zdrowia, bo to wymykanie się go spod kontroli narobiło mi strachu. Równie dobrze mogłam tam umrzeć na jakieś zakażenie albo zgnić i nikt by się nawet o tym nie dowiedział!!
Popołudniem poszłam na prawdziwą włoską pizzę (kosztującą FORTUNĘ, ale… no… musiałam! ;) ) i rozkoszując się jej łagodnym smakiem, podziwiałam jak zwykle zapierający dech zachód słońca. Czułam się co najmniej dziwnie. Siedziałam na końcu świata w knajpie dla białych ludzi, przysłowiowo liżąc swoje rany i podziwiając ten kolejny najwspanialszy obraz, jaki namalowało niebo podczas mojego pobytu w Labuan Bajo. Soczystość barw i ich piorunujące piękno były poza jakimikolwiek moimi dotychczasowymi wyobrażeniami o zdolności przyrody do jego kreowania. Siła doznań zaczynała przekraczać możliwości absorpcyjne moich zmysłów. Wiatr delikatnie muskał mi skórę perfekcyjnie wilgotnym morskim powietrzem, rozwiewając coraz figlarniej kręcące się złote pukle na wszystkie strony. Istna sielanka.
Niepostrzeżenie miejsce obok zajął pewien Australijczyk, mącąc panującą wcześniej idealną ciszę swoimi opowiadaniami. Głównie o życiu, ale skupiając się przede wszystkim na biznesie. Moja już na wpół azjatycka mentalność nie pozwalała mi na nic innego niż uprzejme przytakiwanie jego historiom i jednoczesne odmawianie proponowanych mi drinków.
- Co on sobie o mnie myśli! - przemknęło mi przez głowę. Dotychczasowe dni były wolne od tego typu samotnych myśliwych na polowaniu, a tu nagle brutalne zderzenie z rzeczywistością. Niby znieczuliłam się już na takie sytuacje, ale ten człowiek właśnie ingerował w mój intymny moment współistnienia z naturą. A tego nie wolno robić nikomu. I rada dla wszystkich samotnie podróżujących dziewczyn - nigdy nie przyjeżdżajcie do Indonezji bez obrączki. To prawie samobójstwo.
- (…) tutaj też jestem w interesach, szukamy nowych miejsc pod uprawę…
- Bardzo cię przepraszam, ale teraz chcę pozachwycać się niebem.
- A może chcesz się czegoś…
- Nie chcę nic do picia, dziękuję. Chcę pobyć sama. W ciszy. - dodałam, odwracając już głowę w stronę zachodzącego słońca. Nie minęło więcej niż 3 minuty, kiedy to spełniono moje życzenie. Kątem oka dostrzegłam jego kręcenie głową z niedowierzania. Gdzieś dobiegło rzucane na odchodne
”Bye”.
- Głupiec - pomyślałam. Podróżujące dziewczyny nie potrzebują nikogo do podniesienia swojej samooceny. Same znają swoją wartość.
Kontemplując już w ciszy otaczające mnie oszałamiające piękno, dotarło do mnie, że słońce wschodzi i zachodzi każdego dnia. To jedyna rzecz, która zawsze ma miejsce, niezmiennie od miliardów lat. Jedyna, a wszystko inne przemija. Tak jak przemijał mój pobyt tutaj... Zrobiło mi się ciężko na sercu.
Gdy słońce już całkiem zniknęło z pola widzenia, a niebo przywdziało granatowe szaty, wróciłam do hostelu. Brzuch miałam ściśnięty, na chwilę nawet napłynęły mi łzy. Szybko przywiązuję się do miejsc i ludzi, więc świadomość, iż jutro będzie mój ostatni dzień, nieco mi ciążyła. Mimo to jednocześnie czułam, że ocean pożegna się ze mną w należyty sposób. Nie chcąc się na nic nakręcać ani budzić w sobie oczekiwań wobec tego dnia finalnego, z niebywałym spokojem i dziwną lekkością przywitałam nadchodzącego już Orfeusza.
- To będzie dobry dzień, zobaczysz - szeptał mi ciepło do ucha, ciągnąc mnie za rękę ku swojej krainie.
- Taki dobry, dobry dzień! - zdążył jeszcze dodać, nim zapadłam w głęboki jak kamień sen.