Gdy ogłosiłam znajomym, dokąd jadę tym razem, na ich twarzach pojawiło się ogromne zaskoczenie.
- Co?! Ty na Phuket???Ano ja. Na to turystyczne, zniesławione Phuket. Niektórzy przejęli się moim spokojem ducha tak dalece, że rozpisali mi, gdzie absolutnie nie powinnam się pokazywać i które miejsca omijać jak najszerszym łukiem. Koniec końców mój pobyt na Phuket przyniósł mi mnóstwo miłych niespodzianek i wiele wspaniałych wspomnień. Jak to zwykle się okazuje, wystarczyło wyjść poza ramowy plan turystyczny i nagle odkrywało się zupełnie inne oblicze wyspy, która uchodzi przecież na światowy synonim rozpusty (oczywiście ustępując miejsca Pattaya City ;)) .
Phuket jest największą tajską wyspą i przebywając na niej, właściwie bardzo trudno mieć wrażenie, że otacza nas morze. Właśnie dlatego w języku tajskim gubi się przedrostek
Koh oznaczający wyspę i często można spotkać się z klasyfikacją Phuket jako lądu (niesłusznie, choć z lądem łączy ją most). A skąd ta zła sława? Z uwagi na piękno plaż na zachodnim wybrzeżu od wielu lat przybijają tam statki wykonujące rejsy dookoła świata. W tym miejscu przypomina mi się film
Piraci z Karaibów i scena, w której Czarna Perła zawija do portu. Na spragnionego miłości Jacka Sparrow już czekają prostytutki, których zdawał się być stałym klientem. Mniej więcej to samo dzieje się na zachodzie Phuket ;) Stąd wzdłuż dzielnicy Patong ciągnie się, zdawać by się mogło, nieskończona
czerwona ulica oferująca wszelakiego rodzaju usługi seksualne.
Ale nie zrażajmy się, przecież Phuket to nie tylko Patong i drogie hotele jeden na drugim! To również zapierające dech widoki z przylądku Promthep na samym południu wyspy, a co dla mnie najważniejsze, spuścizna po portugalskich kolonizatorach w miasteczku Phuket (Phuket Town). Pluję sobie w brodę, że nie zrobiłam żadnego zdjęcia, ale przemierzałam jego uliczki jak zaczarowana, dosłownie nie mogąc oderwać wzroku od prześlicznych kamieniczek, wież, fasad i klimatycznych kawiarenek. Czułam się, jakby ktoś wręczył mi zmieniacz czasu i nagle pozwolił się przenieść 3 lata wstecz do malutkiej portugalskiej Bragancy, w której spędziłam pół roku na Erasmusie. Niewiarygodne? A jakże prawdziwe! Portugalskie wpływy architektoniczne i kulinarne w samym sercu tej wielkiej wyspy. Ach, ach!
To była mieszanka, która bardzo mi odpowiadała – europejski styl w budownictwie z tajską uprzejmością wśród ludzi, uśmiechamy dookoła oraz całkowitym miksem w kuchni. Bo Phuket kolonializowali także bogaci Chińczycy, dzięki czemu, stojąc w jednym miejscu, można zaznać 3 kultur na raz. Coś niesamowitego! Wydawałoby się, że Bangkok serwuje mi to na co dzień, lecz nie do końca. On posiada dzielnice należące do danej społeczności, które rzadko kiedy krzyżują się ze sobą nawzajem. A właśnie to oferowało mi miasteczko Phuket – całkowitą fuzję 3 różnych światów, np. kapiące złotem i czerwienią chińskie świątynie wciśnięte pomiędzy odnowione portugalskie kamienice z tajskim jedzeniem ulicznym i chińską muzyką w tle. Istny raj!
Phuket to również świetna baza wypadowa, dlatego jeśli ktoś ma w Tajlandii 2 – 3 tygodnie, to warto rozważyć pobyt tutaj. Blisko jest zarówno na niebiańskie Phi Phi, dzikie Similan Islands, wyjątkową zatokę Phang – Nga, wyspy Koh Racha oraz Koh Yao, a do tego sama Phuket oferuje mnóstwo atrakcji – od zwyczajnego plażowania, poprzez nurkowanie, przeprawy przez dżunglę, rejsy statkami, kite surfing i wiele, wiele innych.
Uczulam tylko na mafię taksówkową – niby oficjalnie się z nią rozprawiono, lecz nadal bezczelnie zdziera się pieniądze z przyjezdnych – za taksówkę do/z lotniska płaci się horrendalną kwotę 600 THB. W Bangkoku za identyczny dystans zapłacę nie więcej niż 120 THB… Pomocny jest publiczny autobus lecz jeździ on chyba między 6 a 18.
Aha i TRZEBA się targować. Dosłownie wszędzie, a tym bardziej jadąc w niskim sezonie, jak ja. Często ceny spadały 2-3 krotnie.