Ci, którzy znają mnie jeszcze z czasu początków studiów, mogą to przeczytać z niedowierzaniem, ale tak właśnie wyglądała nasza sytuacja. Jedyne, co poczyniłyśmy w kwestii przygotowań, to zdjęcia wyrazom „lawenda” oraz Furano w j. japońskim. Resztę pozostawiłyśmy przeznaczeniu.
Uderzyło mnie to wtedy i uderza mnie to teraz, gdy to piszę – jak często właśnie przeznaczeniu coś zawierzam. Chciałam napisać „coraz częściej”, lecz ostatnimi czasy czynię to ustawicznie. I nie mam pojęcia, czy to wpływ Azji Południowo – Wschodniej, tajskiej mentalności z wszechobecnym
sabai sabai, bo przecież jakoś to będzie, czy też odbytych podróży i zdobytego doświadczenia, które jasno pokazuje, że im mniej planowania, tym lepiej. A może po prostu starzeję się i mi się nie chce? Nie wiem :) Natomiast zauważyłam, że moje sercezawsze prowadzi mnie tam, gdzie jest mi najlepiej, zupełnie tak jakby odczytywało znaki niewidoczne dla oczu.
- Widziałam białego na pokładzie, zapytam go, gdzie nocuje! - zaproponowałam. Okazało się, iż wypatrzony przeze mnie chłopak mieszkał w Sapporo, a jego chińska dziewczyna była najsłodszą istotą pod słońcem. Tak bardzo się przejęła naszym brakiem pomysłu, co robić, że odpowiedziała na wszystkie tysiąc pytań, które zadałyśmy, doradzała, szukała, a nawet zaproponowała, byśmy pojechały z nią do osławionego swym urokiem i przytulnością Otaru, w którym mieszkała. Stwierdziłyśmy jednak, że lepiej będzie dostać się do Furano jeszcze tego dnia, by od rana móc zachwycać się lawendą.
- Ale wszystkie najtańsze noclegi są zabookowane, może lepiej pojedźcie ze mną - sugerowała nasza nowa koleżanka.
- Jakoś sobie poradzimy - odparła z uśmiechem moja towarzyszka i ja czułam podobnie. Skoro dotarłyśmy tak daleko, to nic nie mogło już nas zatrzymać!
Po przyjeździe na dworzec główny w Sapporo pożegnałyśmy naszych nowych znajomych i przymierające głodem skierowałyśmy swoje kroki do kas, by zaopatrzyć się w bilety na ostatni tego dnia transport do Furano. Okazało się, że pociąg mamy za 20 minut, ale byłyśmy tak głodne i zmarznięte (było poniżej 20 stopni!), iż opcja ominięcia gorącego posiłku po prostu nie wchodziła w grę. Zamówiłyśmy makaron soba z gorącą zupą i krewetkami, na migi wyjaśniłyśmy, iż nam się śpieszy i w iście sprinterskim tempie przebrałyśmy się w cieplejsze ubrania, zjadłyśmy i pobiegłyśmy na peron. W samą porę! Chwilę po wejściu na pokład pociąg ruszył. I to jaki pociąg! Cichutki, nowoczesny, gładko sunący po szynach. Ach, Japonia!
Nie od dziś wiadomo, iż Japończycy po angielsku nie mówią (to pewnie wynik tłumu azjatyckich imigrantów, którzy uczą się ich języka, więc tego samego oczekuje się od białych), ale na Honsiu gdzie niegdzie można to i owo załatwić. Natomiast na Hokkaido już kompletnie nikt nic ani nie mówi, ani nie rozumie. A że nasza trasa zakładała przesiadkę, to spodziewałam się dopiero nadchodzących atrakcji z tym związanych. Ku naszemu zaskoczeniu konduktor pierwszego pociągu sam do nas podszedł i na karteczce pięknie rozpisał, co, gdzie i o której następuje! Z tą rzetelną informacją poczułysmy się niczym pod grubym płaszczem maminej troski i jakoś tak ciepło zrobiło się na sercu. Dlatego w podziękowaniu zostawiłyśmy panu tajską pocztówkę z jego portretem (dzieło mojej parnerki) i
Bardzo dziękujemy!!! moją łamaną hiraganą.
Przesiadka poszła gładko. Nasz drugi pociąg niczym się nie różnił od składów rodzimych Przewozów Regionalnych, może poza skosem oczu jego pasażerów :) Około 21.30 zajechałyśmy do Furano – przywitał nas spokojny deszcz i chłód. Podjęłyśmy kilka prób znalezienia noclegu na minę biednych dzieci, ale nikt nie zrozumiał naszego przekazu. Tak naprawdę zdziwiłabym się, gdyby ktokolwiek w Japonii zaprosił nas do swojego domu, a co dopiero 2 obce dziewczyny. Nie pozostało nam nic innego, jak do północy zostać na dworcu i potem coś pomyśleć. Nie marnując tego cennego czasu pod dachem, rozłożyłyśmy legowiska i szybko zasnęłyśmy.
I tak spałyśmy w najlepsze, gdy nagle obudziło mnie dźganie czyjegoś palca w moje ramię. Nie rozumiejąc ani słowa z potoku japońskich słów, wyczytałam z gestów, iż czas się zmywać. Była 23:30, czyli miałyśmy jeszcze pół godziny, ale pan konserwator powierzchni płaskich jasno pokazywał, iż zaraz zamyka. Złożyłam dłonie, położyłam na nich lewy policzek, a moja przyjaciółka napisała „0 ¥” – tak wyglądało „nocleg za darmo” w naszym języku :D
W odpowiedzi popłynął kolejny potok niezrozumiałych słów, więc na wpół przytomne poszłyśmy spać dalej, a pan gdzieś zniknął. Po 20 minutach wrócił pracownik Japan Railway (wyglądał jak maszynista) i powiedział z uśmiechem (po angielsku! :D), że za 10 minut zamykają, ale możemy zostać w środku, tylko niestety muszą nas zakluczyć.
Przez następne kilka sekund nasz pisk wypełnił całą przestrzeń poczekalni, przeplatając się z ukłonami i nieskończonymi podziękowaniami. Zrobiłysmy małe przemeblowanie i po królewsku rozłożyłyśmy się na ławkach. Panowie poczekali, aż się ułożymy i dopiero wtedy zgasili światła :)
-
Hokkaido to udawana Japonia! - podsumowała moja towarzyszka. Miała rację. Byłyśmy na Hokkaido od zaledwie kilku godzin, a wydarzyło się tyle rzeczy, które zaprzeczały japońskiej kulturze.
Szczęśliwe z dachu nad głową i suchego, bezwietrznego miejsca zasnęłyśmy w mig. Już za parę godzin miałyśmy zobaczyć na własne oczy wymarzone, bajeczne, lawendowe pejzaże!