Jak napisalam wczesniej Ewa i Adam Rajscy zaprosili mnie do siebie na kilka dni. Kalasin to niewielka miejscowość, nawet nie ma jej w przewodniku Lonely Planet i właśnie to stanowi jej piękno. Jest nietknięta, taka prawdziwa, tajska. Spełniły się tam moje liczne pragnienia – odnośnie jazdy na rowerze (w sylwestra pojechaliśmy na wycieczkę wśród pól ryżowych :)))) ), zobaczenia prawdziwego życia wiejskiego czy spokoju.
Ktoś mógłby zapytać, co właściwie można tam robić? Na pierwszy rzut oka – nic. Nawet Tajowie dziwnie na mnie patrzyli, gdy mówiłam, że tam jadę. Jednakże takie miejsca skrywają w sobie to, co mnie tak bardzo pociąga – prawdziwe, tradycyjne życie. Mogłam więc obserwować rolników siejących ryż, sesję modlitewną w świątyni w sylwestra, uśmiechnięte brązowe buzie machających do mnie Tajów, wołających „Happy New Year!!!”. To jest właśnie urok Kalasynia :)
Czas spędzony z Rajskimi (
ich blog) był dla mnie niezwykle ważny z uwagi na etap mojego życia w tamtej chwili oraz bagaż ich doświadczeń. Para ta zdecydowała się wyjechać z Polski i co kilka lat zmienia miejsce zamieszkania, aczkolwiek sami przyznali, że w Tajlandii raczej zostaną na dłużej :) To było dla mnie niezwykle ciekawe przeżycie – rozmawiać z ludźmi, którzy podjęli taką decyzję, którzy postanowili nigdy nie wracać, lecz wspólnie przemierzać Azję i to tu osiąść na emeryturze. Wtedy po raz pierwszy zakiełkowała w moim sercu myśl – a może tak nie wracać...?
Pod koniec marca będą w Bkk, mam nadzieję, że uda się nam spotkać! Relację z naszego spotkania znajdziecie także na ich blogu -
klik.
P.S. Ponownie dodaje 2 notki, by zakonczyc wreszcie opisywanie podrozy sprzed 2 miesiecy... :)