W Si Wilai czekała mnie kolejna przesiadka, tym razem na tuk tuk. Potwierdziło się to, co pisali inni – jedynymi osobami nieskorymi do jakiejkolwiek współpracy językowej są taksówkarze i właśnie tzw. tuktukowcy. Po niecałej minucie stwierdziłam, iż się poddaję i poczęłam szukać człowieka władającego jakąkolwiek angielszczyzną. Z pomocą przyszedł sprzedawca pobliskiego sklepu z zabawkami. Ugadaliśmy się, że za 350 B podejrzliwie wyglądający kierowca zawiezie mnie tam, poczeka i przywiezie z powrotem.
Mimo zawrotnej kwoty w porównaniu do tego, co płaciłam za pociąg czy autobusy, decyzji nie pożałowałam. Uczucie wiatru we włosach oraz możliwości interakcji z otoczeniem dało mi dużo radości. Czerwona ziemia oraz przydrożne bananowce były na wyciągnięcie ręki. Wokół roztaczało się idylliczne życie lokalnych mieszkańców. To ktoś wracał rowerem z zakupów, to ktoś doglądał plantacji drzew kauczukowych (Isan jest jego głównym producentem) czy w wietnamskim kapeluszu słomkowym leżał z krowami na polu. Jak okiem sięgnął, nie widać było żadnej bladej twarzy. Istna sielanka :)
Ni stąd, nizowąd wyrosła przede mną góra Phu Tok. Wielka, masywna, czerwona. Wygląda jak schronienie dla olbrzyma :) Od jej podnóża aż po szczyt prowadzą drewniane schody. Jest to miejsce modlitwy, więc zgodnie z buddyjską tradycją, należy zdjąć obuwie. Pomimo wyrzutów sumienia postanowiłam nie ściągać adidasów, ponieważ nie chciałam zostawiać plecaka w tuktuku, a nie wyobrażam sobie wspinania się z nim na boso.
Wat Phu Tok (
wat - świątynia) została stworzona przez jednego mnicha, którego nazwiska niestety nie zanotowałam. Szybko przekonałam się, dlaczego góra ta cieszy się taką sławą. Niezmącona cywilizacją cisza, niezwykły kolor skał oraz zapierający dech widok pozwalają w mig osiągnąć wewnętrzny spokój. Podążając szlakiem, dotarłam do jednego z miejsc medytacji, gdzie postanowiłam się zatrzymać. Rzucające orzechami małpy, gaworzące gekony oraz ćwierkające ptaki, o których istnieniu nie miałam dotąd pojęcia, stworzyły wspaniałą orkiestrę, której muzyka natychmiast całkowicie mnie wypełniła. W takim miejscu nie dało się czymkolwiek przejmować. Po prostu się nie dało :)
Kontemplując życie oraz czując, jak mój puls zgrywa się z biciem serca otaczającej mnie przyrody, przypomniało mi się, że mój kierowca czeka na mnie na dole. Za tę kwotę powinien tam czekać cały dzień, ale chciałam przemieścić się dalej, a złapanie autobusu po południu jest trudne, dlatego powolnym krokiem zaczęłam wracać.
Ledwo ruszyliśmy, zatrzymała mnie kobieta w średnim wieku. Wyglądała jak strażniczka parku, więc przestraszyłam się, że na mnie nakrzyczy :P Po chwili dotarło do mnie, że nie ma ku temu powodu, więc zastanawiałam się, o co może chodzić. Okazało się, że wraz z mężem utknęli wczoraj na górze i spali na szczycie w śpiworach!!! :D Rozbroili mnie tym całkowicie! Zapytali, czy mogą się ze mną zabrać, dokądkolwiek zmierzam, bo oni przyjechali stopem i nie mają jak się wydostać. Cornelia i Franco to para ponad 50 – letnich Niemców, którzy zrobili sobie rok przerwy w życiu i wyruszyli w podróż. Najpierw pół roku w Indochinach, potem przystanek w Niemczech i podbój Ameryki Południowej. Myślałam, że śnię. Tacy ludzie naprawdę istnieją?
Z każdym kilometrem wzbudzali we mnie coraz większy podziw. Nie dość, że wypełniała ich niespotykana radość i beztroska, to uczucie między nimi było niewyobrażalnie silne. Wzajemna miłość i zaufanie biły z nich tak mocno, że miałam wrażenie, iż zaraz rozniosą tuktuk, he he :) Z ich oczu tryskały młodzieńcze iskierki. Gdyby nie zdradzające wiek zmarszczki i kępki siwych włosów, dałabym im może 25 lat.
Jezu! Też tak chcę!!! ;O :)
Wróciliśmy wspólnie do Si Wilai i rozdzieliliśmy się. Oni zmierzali do Laosu, ja postanowiłam skierować się dalej na południe.
Myśląc o Cornelii i Franco, zastanawiam się, czy drugą młodość przeżywają dzięki tej podróży, czy to właśnie dzięki tak wielkiej miłości odważyli się na ten krok. Cokolwiek to było, życzę sobie z całego serca, bym i ja pewnego dnia tego doświadczyła ;)