Gdy wsiadłam do busa, na dworze panowal zmrok. Czekała mnie ponad dwugodzinna droga do Bueng Kan, do tego po 12 godzinach wreszcie nie wiało po moim ciele, wiec postanowilam wykorzystać tę niesamowitę szansę od losu i sie zdrzemnąć. W środku bylo mi smutno, ze nie udało mi się zobaczyc Mekongu, a to wlasnie był mój cel, jadąc tak daleko na północ.
Mae Nam Khong, bo tak brzmi jej nazwa zwyczajowa, oznacza Matkę Wodę Khong, natomiast Khong wywodzi się ze sanskrytu i oznacza Ganges. W lao – tajskiej toponimii wszystkie wielkie rzeki określa się mianem
mae, czyli matka :)
Nie potrafię wyjasnić, dlaczego, ale strasznie ciagnęło mnie do niej, pragnęłam podziwiać jej wielkość, która pozwoliła rozwinąć się tutejszej cywilizacji tysiące lat temu, jej potęgę i nieokiełznaność. Pozostalo mi jedynie mieć nadzieję, że mimo wszystko gdzieś uda mi się chwilę nad nią pomedytować.
Ocknęłam się, gdy za oknem zaczął się wschód. Oczom nie mogłam uwierzyć. Wylądowałam na najprawdziwszej tajskiej prowincji! Mijając kolejne wioski, obserwowałam mnichów w soczyscie pomarańczowych szatach zmierzających do świątyń. Właśnie, świątyń! Tak bardzo różnią się one od tych w Chinach czy Japonii!
Widziałam całe społeczności zasiadające wokół ogniska, by rozgrzać wymarznięte po nocy ciała przed swoimi drewnianymi domami, roześmiane dzieci i babulki w kominiarkach, grzebiące patykiem w ogniu. Wbrew skojarzeniom na północy kraju zimą jest naprawdę zimno. W nocy temperatura może spadać nawet do kilku stopni powyżej zera, podczas gdy nie używa się tu żadnej izolacji. A wszystko to na czerwonej jak cegła ziemi.
Robiło się coraz jaśniej. W następnych miejscowościach mnisi wracali już z porannych modlitw, zbierając jałmużnę wśród mieszkańców. Nagle zerknęłam w prawo i struchlałam.
Wielka, czerwona kula stopniowo wznosiła się ponad zielone bananowce, tamarydy i inne palmy na tle błękitno - szarego nieba. Z powodu koloru ziemi oraz braku opadów o tej porze roku w powietrzu unosi się czerwony pył, który osiada również na asfalcie oraz zmienia barwę słońca. Gdy zamykam oczy, widzę to tak wyraziście, jakbym znowu tam była.
Liczyłam na to, że uda mi się zobaczyć wschód słońca nad Mekongiem, niestety z powodu częstej zmiany planów, nie mogłam tego zrobić, ale to nic. Poprzysięgłam sobie, że wrócę do Isanu, by przeżyć to jeszcze raz, tym razem przy współudziale Mekongu i laotańskich gór. Wtedy zrobie zdjecie :)
W Bueng Kan na migi dogadałam się z ludźmi, że za 40 minut odjeżdża autobus, który zabierze mnie do dystryktu Si Wilai, gdzie znajduje się góra medytacyjna Wat Phu Tok uznana za jeden z cudów tego regionu. Mimo serca pełnego zachwytu mój żołądek od wielu godzin pozastawał pusty i w tym momencie głośno mi o tym przypomniał. Zatem niczym rasowa Tajka poszłam na śniadanie w postaci zupy nudlowej ;)
P.S. Ktos mnie pytal o fanpage.
Klik .