Jako że jazda miała trwać prawie 11 godzin, planowałam spać. Początkowo szło nieźle - pod czujnym okiem 2 starszych Tajów mogłam spokojnie odpłynąć. Na zewnątrz wciąż było ciepło, więc hulajacy w środku watr w towarzystwie trzęsącego się wagonu i warkotu silnika skutecznie mnie uśpił.
Niestety ten błogi stan nie trwał zbyt długo - z każdym kolejnym kilometrem temperatura się obniżała, a ciepłe muskanie powietrza zamieniało sie w lodowaty powiew. Obudziłam się z zimna i tak już pozostało do końca. Założywszy na siebie wszystkie warstwy, zrozumialam, dlaczego wszyscy mieli ze sobą koce i kominiarki.
Mówiąc po polsku - pi*dzilo jak w kieleckim, choć śmiem twierdzić, że bardziej.
Dwie godziny przed końcem podróży wysiedli moi stróże, żegnając się serdecznie. W tym momencie opiekę nade mną przejął trzeci, tym razem młody Taj, ktory już wcześniej mi pomagal np. przy zamykaniu okien. Zaoferował, byśmy razem z jego kolegą wzięli tuktuka na dworzec autobusowy. Wstępnie planowałam zostać w Nong Khai i dopiero wieczorem sie przemieścic,ale skoro nadarzyła się okazja, to postanowiłam ją wykorzystać.
Trwala noc, do tego wiało niemiłosiernie w tym tuktuku. Czekalam, aż sopel zacznie zwisać mi z nosa... ale zaraz, wciąż było powyżej zera! Zatem czekałam...czekałam, aż wreszcie znajdę sie w miejscu, w którym nie będzie wiało.
Mój nowy tajski kolega pomógł mi przesiąść się do busa do Bueng Kan i w ten sposób po chwili znowu bylam w drodze, a plan podróży który założyłam, trwal dokładnie 11 godzin, czyli tyle, ile podróż pociągiem ;)