Wigilia upłynęła mi na słodkiej bezproduktywności. Jako że wcześniej nie miałam czasu ułożyć planu, od rana siedziałam z dziesiątkami kart otwartych w przeglądarce, zaznajamiając się z tym, co i dlaczego warto odwiedzić w Isanie. O 14 nasz wiceprezes ogłosił koniec pracy z okazji świąt, do tego wzięłam urlop na 3.01 i tym sposobem otrzymałam niewiarygodne 12 dni na podbój kraju. Jak mówię o tym komuś z tutejszych stażystów, to nikt mi nie wierzy. Każdy przez cały ten czas pracował.
Koleżanka z pracy zaoferowała mi pomoc w razie problemów z tłumaczeniami bądź czymkolwiek innym, że po prostu mam dzwonić. Dało mi to dużo siły i utwierdziło w przekonaniu, że będzie dobrze :)
Cały dzień minął pod znakiem próby zachowania normalności - kontakty TH - PL, kolacja, prezenty, życzenia, pasterka, koncert kolęd. Wbrew moim obawom tuż po przylocie tutaj, ten wyjątkowy czas minął mi bardzo dobrze. Po pierwsze nie czułam klimatu tradycyjnych świąt, więc nie było powodu do smutku, po drugie spędziłam wieczór z podróżnikami, którzy akurat byli w Bangkoku. Rozmowy z niektórymi z nich do dzisiaj dźwięczą w mojej głowie... paradoksalnie to była najbardziej wartościowa Wigilia w moim życiu.
Nastał 25.12, a planu wciąż nie było. Ustaliłam w końcu, że jadę na samą północ do Nong Khai, potem odbiję w prawo i będę poruszać się wzdłuż Mekongu, następnie może połączę siły z Rajskimi, a dalej się zobaczy. Ramową wersję wydarzeń miałam na 3 dni i stwierdziłam, że resztę pozostawiam losowi. Nagle zdałam sobie sprawę, że nie mam jeszcze biletu, co w tym gorącym okresie było ryzykowne.
- To najwyżej pojadę gdzie indziej, tam gdzie będą jeszcze miejsca :) - pomyślałam. Fala beztroski i wolności wypełniła moje ciało. Zrozumiałam, że mogę zrobić, co chcę, jechać, dokąd chcę i zatrzymywać się tam, gdzie chcę. Nie wiem, gdzie wyląduję, z kim, jak. Spakowałam nóż, gaz pieprzowy, leki na malarię, strzykawki, gazy, światło chemiczne - wszystko, co pozwalało mi mieć pewność, że nieważne, co się wydarzy, nie zatrzyma mnie to w drodze.
Wyłączyłam polski telefon, internet w tajskim, ustawiłam autoresponder na poczcie. Założyłam plecak, spojrzałam za siebie, czy na pewno wszystko zabrałam. Wzięłam wdech i zamknęłam drzwi. Przygodę czas zacząć! :)
Na dworcu okazało się, że na planowany przeze mnie nocny pociąg wciąż są bilety. Wybrałam 3. klasę, by wczuć się w klimat. Wygląda ona jak nasze Przewozy Regionalne, tyle że ma dziurawe okna, dach i trzęsie tak, że ani nie da się rozmawiać, ani spać, ale o tym później ;)
Od początku stanowiłam nielada gratkę na ludzi wokół. Biel mojej skóry tak bardzo wyróżniała się na tle ciemnoskórych Tajów z północy, że nie sposób było się ukryć, mimo zapadającego zmroku.
Ledwo usiadłam na swoim miejscu, natychmiast konduktor przyszedł się przywitać, upewniając się, czy wybrałam dobry pociąg. Zrobiło mi się bardzo miło :) Zaraz po nim siedzący na czwórce obok starszy Taj o zdrowej buzi zajął miejsce naprzeciwko mnie i zagadał po angielsku. Miał na sobie zużyty dres, jego ręce były spracowane. Po raz kolejny zaskoczono mnie, iż nawet przedstawiciele niższej warstwy tajskiego społeczeństwa znają podstawowe zwroty w obcym języku.
Po chwili przyszedł również starszy mężczyzna z biletem na miejsce naprzeciwko mnie. Wyglądem tak bardzo przypominał mi mojego japońskiego kolegę, że nie mogłam przestać się do niego uśmiechać. Na migi dogadaliśmy się, że jeśli chcę, to mogę położyć nogi obok niego.
Usłyszałam gwizdek.
- Przecież ja nawet nie mam konkretnej wizji jutra!!! - rozległ się krzyk w mojej głowie.
I to właśnie było najlepsze:)