Pociąg był bez przedziałowy, na środku każdych 4 siedzeń stał stolik. Całkiem wygodny, można było pracować na laptopie i druga strona też miała miejsce. Przyszło mi go dzielić z przesympatyczną parą Rumunów, która właśnie emigrowała do Szwecji. Okazało się, że dziewczyna tak naprawdę jest Węgierką mieszkającą w rumuńskim mieście Cluj, więc mówi biegle 2 językami. Doradziła mi, co pwoinnam zobaczyć w stolicy.
Całą drogę traktowaliśmy się nawzajem z taką opiekuńczością i wyrozumiałością, iż czułam się, że znamy się od dobrych kilku lat :)
Koło mnie na szczęście nikt nie siedział, więc w nocy mogłam wygodnie położyć się na 2 siedzeniach. Gdyby nie konduktorzy sprawdzający bilety, przespałabym całą drogę.
Na trasie pociąg nabrał opóźnień, bo ktoś miał problem z paszportem i musiała wkroczyć policja. Ostatecznie po 13 godzinach zajechaliśmy do Budapesztu, a właściwie jego wschodniej części - Pesztu. Po ponad 2 tygodniach podróżowania, to był pierwszy dzień, kiedy poczułam, że przygoda się kończy, więc organizm zaczął mi dawać znać, iż jest już zmęczony. Chciałam zostawić oba plecaki na dworcu, lecz nigdzie nie mogłam znaleźć szafek, a pan w infromacji był wybitnie niemiły, więc podjęłam decyzję, by nosić je cały dzień.
Wyszłam przed budynek dworca. Jest naprawdę imponujący - wielki, dostojny, taki... cesarski. Od razu skierowałam się do kantoru i odkryłam, iż w ogóle nie mam gotówki. Moje 20€, które planowałam wymienić, chyba niechcący zostawiłam Marii, oddając jej resztę lei. Wiedziałam, że na karcie też mam niewiele. Byłam w kropce. Coś wypić przez cały dzień trzeba, a dwa, potrzebowałam internetu, by pracować. Szłam główną ulicą w stronę Budy, zastanawiając się, co zrobić. Nagle mnie olśniło - mam jeszcze 30 PLN! Uradowana pobiegłam do najbliższego kantoru - okazało się, że oni złotówek nie skupują... Na szczęście w następnym punkcie już było inaczej, więc natychmiast skierowałam się do kawiarni, by uzyskać dostęp do internetu.
Po drodze rozglądałam się na boki. Wcześniej nie nastawiałam się w żaden sposób na to miasto, oprócz tego, iż wiedziałam, że nie zrozumiem ani słowa. Miałam przewodnik, ale tylko przeczytałam coś o historii i popatrzyłam na mapy. Teraz, perspektywy czasu wiem, że zrobiłam błąd. Najpierw trzeba pojechać do Bratysławy lub Budapesztu, a dopiero potem zwiedzić Wiedeń. Niestety ja zrobiłam odwrotnie, w dodatku Wiedeń pamiętam dosyć wyraźnie (byłam tam 4 miesiące temu), więc spacerując po Budapeszcie odnosiłam wrażenie, że jest to taka gorsza wersja austriackiej stolicy. Cesarkość architektury kapała, ale budynki były bardzo zaniedbane, chodniki krzywe, a kolory mdłe.
Natomiast bardzo dobre wrażenie wywarły na mnie ceny. Za caffe latte w ekskluzywnej restauracji przy Dunaju zapłaciłam 8,70 zł!
Peszt jest płaski jak patelnia, Buda ulokowana jest na wzgórzach. Życie miata toczy się wzdłuż rzeki - to przy Dunaju znajduje się najwięcej kawiarni, restauracji i krąży najwięcej ludzi. Panuje też okropny hałas od ruchu ulicznego. Po rumuńskiej balsamicznej ciszy czułam, jakby coś tratowało moje uszy.
Obie części łączą zjawiskowe mosty, najbardzej znany jest Most łańcuchowy. Z powodu ciężaru mojego bagażu, posiedziałam trochę nad Dunajem, kumulując ostatnie słońce, a następnie poszłam przespacerować się Budą. Po drodze zgadał mnie Kalifornijczyk. Widać było, że szuka towarzystwa do zwiedzania miasta, ale zupełnie nie miałam ochoty na kompana włóczęgi. To był pierwszy dzień, kiedy mogłam uporządkować w głowie to, czego doświadczyłam, czego się dowiedziałam, co odkryłam. Mimo jego sympatycznego uśmiechu i śpiewnego akcentu z Zachodniego Wybrzeża, zbyłam go po drodze. Po zrobieniu rundy wokół Dunaju i zachwycaniu się odbijającym obrazem Parlamentu w rzece znowu usiadłam nad jej brzegiem, obserwując ruch statków, rowerzystów i pieszych.
Turystów spotkałam wielu, 1/3 pochodziła z Polski, ale był to taki rodzaj turystów, który mi odpowiada - wolno spacerujący, podziwiający widoki, wypoczywający.
Pogoda była idealna, chmurzyć się zaczęło dopiero, gdy musiałam wracać na dworzec. O 19 w Budapeszcie robi się już ciemno. Po drodze jeszcze weszłam do sklepu, wydając ostatnie fornity na coś do jedzenia. Tuż przed wejściem do budynku dworca obejrzałam się - widziałam prostą długą ulicę Pesztu, a na jej końcu wzgórza Budy. Miło było odwiedzić kolejne miasto leżące nad Dunajem, ale nie wywarło ono na mnie większego wrażenia. Po prostu jest i już.