Koło 15 wróciłyśmy do stolicy. Jeszcze obiad, ostatnia wspólna kawa, pakowanie. Mama Marii przekazała jej całą masę zapasów na mój przyjazd, więc do plecaka dostałam także jej przetwory! Moim absolutnym numerem 1 jest rumuński naturalny dżem z owoców o nazwie
Cirese Amare co można tłumaczyć jako gorzkie czereśnie. Jest to odmiana wiśni, która u nas nie występuje, a która pachnie bardzo podobnie do amaretto ^_^
Gdy jechałyśmy na dworzec, serce miałam w gardle, a w brzuchu chyba tonę kamieni. Było mi tak ciężko, iż ledwo wysiadłam z auta. Nie mogłam w to uwierzyć, że te 4 dni już minęły. Między nami, mimo upływu lat, nic się nie zmieniło, nadal dogadywałyśmy się świetnie. Boleśnie jest zaznać czegoś, za czym się tęskni, a potem pozwolić to sobie znowu odebrać. Pozostaje nam czekać na następne spotkanie, może WizzAir uruchomi jakieś tanie połączenia... :)
Rumunia, jak już pisałam na początku, okazała się być moim drugim domem. Czułam się tam jak u siebie, a jednocześnie lepiej. Architektura podobna, myślenie podobne, zwyczaje też. Język jest dla mnie nawet zrozumiały. W czym Rumunia bije na głowę Polskę to jej prawdziwość. Pomimo członkostwa w UE wciąż zachowała swoją tożsamość i jak na razie tradycja wygrywa z globalizacją. Najlepszym przykładem są tradycyjne tańce podczas wesel czy popularność domowych przetworów. Dodatkowo świeżość produktów skradła moje serce. Niestety szerokość geograficzna ma duże znaczenie ;)
Rumunia to także kraj fantastycznych gór i Draculi, którego śladami nie zdążyłam się powłóczyć, ale mocno wierzę, że któregoś dnia mi się to uda, to ojczyzna ludzi, którzy kochają swój kraj, mimo że często na niego narzekają. Tam było po prostu tak autentycznie, tak szczerze, tak naturalnie. Bardzo chciałabym tu kiedyś wrócić.