Zachciało mi się płakać, lecz w porę zdałam sobie sprawę, że nie stać mnie na utratę choćby jednej cennej kropli wody! Idąc jak jałówka na rzeź, powłóczyłam nogami za sobą, starając się przejść w inny stan świadomości. Stan, w którym będę wykonywać mechaniczne czynności, będąc myślami gdzie indziej. Cokolwiek, byleby tylko nie czuć, że zaraz zemdleję, jeśli ktoś nie da mi wody.
I nagle pojawiło się światełko w tunelu. Zauważyłam idące z naprzeciwka kobiety, niosące w naczyniach na głowie wodę! Czyli to niedaleko!!! Dodały mi tym ogromnej otuchy. Chwilę później zauważyłam studnię na czyimś podwórku. Kurtuazyjnie zapytałam w
Bahasa Indonesia, czy wolno mi skorzystać, ale nie zrozumiałam odpowiedzi i szczerze to nawet mnie ona nie interesowała. Dorwałam się do kranu i obmyłam twarz, ręce oraz zwilżyłam chustę. To przywróciło mi siły. Mogłam ruszać dalej.
W końcu doszłam do właściwego skrętu. Nie sprawdzałam zegarka, aby się nie załamać, ile ten koszmar już trwa. Nadjeżdżał jakiś skuterek.
- Selamat sore!! Czy to jest droga do Air Panas?
- Tak, ale to daleko. Wsiadaj, podwiozę cię do innego. Ta droga ciągnie się w górę i w dół. Zmęczysz się.
- Dziękuję, ale nie mam pieniędzy.
- Wsiadaj - zachęcił mnie młodzieniec. Nie byłam pewna tego, co robię, ale stan mojego odwodnienia odłączył już myślenie o bezpieczeństwie. Liczyła się tylko woda i zaoszczędzone na marszu siły.
Jednak był to strzał w dziesiątkę. Droga okazała się być naprawdę zdradliwa, a przede wszystkim długa, natomiast intencje kierowcy jak najlepsze. Wysadził mnie na skraju pola i ręką wskazał, gdzie się znajduje szukana przeze mnie oaza. Nie spodziewałam się gejzeru, ale trochę mnie zdziwiło wciśnięte pomiędzy tarasy ryżowe źródełeczko. Zresztą, czy to było ważne? Biegłam jak szalona, skacząc przez kolejne rzędy ryżu i grudy ziemi. Nareszcie! Nie myśląc zbyt wiele, wskoczyłam do wody i chowając się za ryżem i krzakami, ściągnęłam wierzchnią warstwę ubrań, pozostając w koszulce na ramiączkach. Mimo wszystko dookoła znajdowały się domy i nie chciałam urazić lokalnej ludności swoją liberalnością.
Wewnętrzna euforia ogarnęła moje ciało. Na dnie znajdowało się trochę mułu, lecz to nie grało żadnej roli. Pluskałam się i obmywałam, przynosząc ulgę spieczonemu ciału. To na plecach, to na brzuchu, przodem do strumyka i tyłem, potem jednym bokiem, drugim – zabawom nie było końca, a to wszystko pośród ryżowych tarasów i pod błękitnym niebem. Ach! Jak cudownym żywiołem jest woda! I jak wątłym tworem jest ludzkie ciało…
W pewnym momencie poczułam, że nadal potrzebuję pić. Mimo świadomości tego, co może żyć w tej wodzie, napełniłam szybko opustoszała butelkę i wypiłam połowę jednym haustem. TAAAAK!!! Teraz stałam się integralną częścią otoczenia. W środku miałam wodę, która jednocześnie opływała moje ciało… Ciekawe to uczucie :) Pragnienie szybko zastąpił inny sygnał – głód. Byłam piekielnie głodna, nie jadłam nic od wielu, wielu godzin. Zatem po wodnych igraszkach, które trwały jeszcze kilka chwil, z bólem serca i bólem żołądka opuściłam to cudowne źródełko, ruszając wzdłuż asfaltowej drogi w kierunku Moni. Nie znalazłam nic nadzwyczajnego na tej trasie – jedynie kilka zeschniętych krzaków pomidorów wśród których udało mi się dostrzec koktajlowe pomidorki. Zjadłam ich chyba z 30 i poszłam dalej.
Krok za krokiem. Metr po metrze. Droga zdawała się być dobra, ale mój dzień zaczął się o 4 rano i zwyczajnie już nie chciało mi się dłużej iść po przygodach tego dnia, w dodatku bez jedzenia. Niestety nie miałam żadnego wyboru. Z uczuciem kolan wbijających się w uda i nóg w brzuch, wyobrażałam sobie, jak Żydzi szli z osłami do Jerozolimy z Egiptu… Nie wiem, skąd to skojarzenie, ale tak mi się pomyślało. Uśmiechnęłam się do siebie na to wyobrażenie, kiedy nagle spostrzegłam coś niesamowitego. Tarasy ryżowe pokrywały caluśkie zbocze góry, emanując soczystą zielenią z drzewami i palmami powtykanymi tu i ówdzie. Coś pięknego! Udało mi się to uchwycić na załączonych zdjęciach : )
Ku swej nie do opisania radości po kilkudziesięciu minutach ujrzałam w oddali Moni. Dotarłam tam szybkim krokiem i padłam na twarz na moje królewskie łoże. Gdy doszłam do siebie i zjadłam, wybrałam się po wodę do okolicznego wodospadu. Okazała się być kwaśna w smaku :(((( Jednak spędziłam tam cudowne chwile w samotności, wyciszające pośród kojących dźwięków mojego ulubionego żywiołu. Wróciłam do bungalowu. Podobnie jak wieczór wcześniej, właściciele ponownie próbowali grać na moich uczuciach, tworząc obraz skrajnej biedy i rozpaczy w ich rodzinie, bylebym tylko zostawiła im swoje ubrania i leki. Do tego gekon znów darł się w niebogłosy, a do niego dołączył karaluch, ale byłam tak zmęczona, że już nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.
Tego dnia przeżyłam dosłownie wszystko. Od zachwytu nad wulkanicznymi jeziorkami przez halucynacje i wyczerpanie z wody po kąpiel w źródełku na środku pól ryżowych. Byłe lokalne plemiona i tubylcy, a przede wszystkim odkrywanie prawdziwego oblicza Flores, które dostępne było tylko pieszo. Ile straciłabym, myśląc, że wszyscy ludzie tutaj są jak moi właściciele – nastawieni na żebranie od białych. Gdyby nie pomocna ręka spotkanych w tych górskich wioskach ludzi, kto wie. Może zostałabym tam na zawsze i nawet nikt by nie wiedział co i gdzie mi się stało. Był to też dzień pełen czasu dla siebie. Czasu na przemyślenia. Czasu na spojrzenie wewnątrz. Czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło :)
- GEEEEEEEE-KOOOOOOOODosyć już tych rozmyślań. Dobranoc! :)