Drugi dzień nurkowania przebiegł umiarkowanie. Oczywiście był pełen żółwi, rekinów, najdziwniejszych podwodnych stworów i wytworów, momentami też obezwładniającego bólu brzucha. Wracając wieczorem do hostelu, zatrzymałam się w połowie wioski, gdzie akurat miałam widok na zachodzące nad morzem słońce. Zamarłam na jego widok - moc barw, które tworzyło na niebie, kompletnie mnie zaczarowała, a upstrzona statkami tafla wody wraz z tą ognistą kulą tworzyła genialną całość. Dosłownie nie mogłam się ruszyć... to, co widziałam, było tak bardzo, bardzo piękne.
Dzień 3 był dniem pierwszego spotkania z płaszczkami.
Manta Point, czyli miejsce, gdzie pływa się je oglądać, to ogromny obszar i tak naprawdę nigdy nie ma gwarancji, że jakąkolwiek z nich się tam zobaczy. Płaszczki na pewno tam są, tylko trudno odgadnąć, gdzie dokładnie. Dlatego najpierw łodzie wykonują rundkę dookoła, zerkając, czy gdzieś pod spodem przemykają wielkie czarne plamy. Wtedy łódź zatrzymuje się w tym miejscu i rozpoczyna się cała zabawa, czyli polowanie na płaszczki :)
Problem z nimi jest taki, że to bardzo płochliwe zwierzęta. Stąd wszystkich nurkujących obejmuje pewna "etykieta" zachowania i używania sprzętu, by tych królowych wód nie wystraszyć. Gdy już ktoś z przewodników zauważy gdzieś jedną na horyzoncie ,daje znać swojej grupie i wszyscy płyną z całych sił w jej kierunku. Tak wygląda teoria. Bo w praktyce bardzo często się zdarza, że nikomu nie uda się zobaczyć jakiejkolwiek z nich. Nie da się ukryć, że to główny cel przyjazdu na Komodo dla nurkowania, wisienka na szczycie tortu, gwóźdź programu. Stąd bałam się nastawiać na cokolwiek, by swoimi chęciami ich ujrzenia, nie wystraszyć tych pięknych dam :)))
Jednakże było coś takiego, taka iskierka pewności w sercu, że się uda. Że mimo iż szanse nie są tak duże, to płaszczki odbiorą sygnały wysyłane przez mój mózg i przypłyną do miejsca, gdzie ja akurat będę nurkować.
Jej! UDAŁO SIĘ!!!
Były OGROMNE! Dużo większe niż to sobie wyobrażałam! Poruszały powoli, lecz czyniły to z gracją i swoistą precyzją, jakby każdy ruch dokładnie zaplanowały... Ich opływowość i elastyczność magnetyzowała, ich giętkość i piękno elektryzowało. Dystyngowane panie morskich wód natychmiast skradły moje serce, chciałam więcej i więcej, ba! Mogłabym tam spędzić cały dzień! Wypatrywanie płaszczek, to prawdziwa frajda, dosłownie jak gra w ganianego i chowanego na raz :) Niestety spędzone pod wodą 66 minut minęło błyskawicznie i już trzeba było wychodzić... Największy okaz widziany przeze mnie tego dnia miał 6,5 metra szerokości! Ale spokojnie, przede mną jeszcze co najmniej kilka następnych dni nurkowania!
Tego dnia uzyskałam również uprawnienia AOW (
Advanced Open Water), dzięki którym mogę już nurkować do głębokości 30 metrów :) Po wyjściu na brzeg niemalże natychmiast zostałam poproszona na bok przez właściciela sklepu.
- Chciałbym ci coś zaproponować...
- ?
- ... półroczny staż u nas kończący się tytułem Dive Master. Nadajesz się idealnie. I pewnie zdajesz sobie sprawę, że odbycie go w takim miejscu jak Komodo, otwiera ci drzwi na całym świecie.
- Dziękuję...
- Nie zrozum mnie źle. Mieszkam tu od 8 lat i jesteś trzecią osobą, której to proponuję. Kochasz nurkowanie, to widać z daleka, dziś po płaszczkach świecą ci się oczy. Do tego jesteś skromna i wszyscy cię lubią. Dlatego idealnie się nadajesz.
- Nie wiem, co powiedzieć...
- Nie musisz nic mówić, po prostu to przemyśl. I pewnego dnia do nas wróć - dodał z uśmiechem, po czym odwrócił się i zniknął na zapleczu.
To był dla mnie nie lada szok. Bodajże 12 tysięcy kilometrów od ojczyzny, na 2 tygodnie przed powrotem do niej, ktoś zaproponował mi półroczny staż. Pośrodku prawie że niczego, rzekłabym. Bo co to jest Labuan Bajo - parę domów na krzyż, przystań, kilka sklepów nurkowych. Ale pół roku nurkowania za darmo w jednym z najbardziej fascynujących miejsc na świecie. Z dala od zabieganej cywilizacji Zachodu, od ludzi niemających czasu, od komunikatorów i portali społecznościowych, które zastępują spotkania twarzą w twarz. Od tego wszystkiego, co mnie przytłaczało i męczyło jeszcze rok wcześniej.. .
W mojej głowie rozpętał się niemały mętlik . Chyba nie będzie to dla nikogo niespodzianką, że bez zastanowienia zaczęłam kalkulować realność takiego planu. Kiedy i w jakich okolicznościach mogłabym go zrealizować. I czy w ogóle?
Błądząc myślami w przyszłości, wracałam jak w transie do hostelu. Chyba nawet zapomniałam zerknąć na zachód słońca. Tyle słucham o ludziach, którzy rzucają wszystko i zaczynają robić coś totalnie odrealnionego, lecz w zgodzie ze swoim sercem. Teraz taka szansa stała przede mną. Tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Tylko sama siebie pytałam - czy ja na pewno tego chcę?
I tak dreptając do domu z rozwalonym dzień wcześniej dużym palcem u nogi, z zamysłu wyrwały mnie gwizdy i wołania mężczyzn, których jedynym zajęciem w życiu było obserwowanie ulicy.
- Hej, mała! - szczerzyły się następne pary indonezyjskich męskich zębów i świeciły oczy, których biel na tle spalonej od słońca, czarnej Indonezyjskiej skóry, wręcz raziła.
Właśnie. Czy ja na pewno tego chciałam...