I stało się. Wylądowałam w Polsce.
Tak naprawdę nikt do końca w to nie wierzył, a chyba najmniej ja. Jeszcze wiele dni po powrocie rozglądałam się z niedowierzaniem, że tak, to już. Że to już rok lub raczej, że znalazłam się w totalnie innym świecie. Tak kompletnie, zupełnie, absolutnie odmiennym i dalekim od tego, co oglądałam na co dzień w ostatnim czasie.
Oczywiście nieustannie zadawanym mi pytaniem jest
”I jak???”. Właśnie, i jak, jak ja się czułam i nadal czuję w ciemnym, zimnym kraju, w którym ludzie ubierają się na szaro i rzadko się uśmiechają? W zależności od tego, którego dnia ktoś zadał mi to pytanie, odpowiedzi padały zupełnie różne.
Bywało ekscytująco – w końcu wylądowałam w kompletnie odmiennej kulturze, w jakimś sensie nowej.
Bywało przygnębiająco – kiedy słońce nie świeciło przez pierwszych kilka dni oraz gdy musiałam zaakceptować fakt istnienia ludzi, którzy po prostu nie chcą pomagać. To ostatnie przyszło mi z wielkim trudem.
Roczna nieobecność sprawiła również, że coś się zmieniło we mnie i to do tego stopnia, że mimo upływu miesiąca wciąż czuję się tu jak turystka. Odruchowo myślę „Wy Polacy” albo „w tym kraju”. Fascynuje mnie zachowanie ludzi na ulicach, ich zwyczaje i odruchy, natomiast ja, mimo że wyglądam tak samo i mówię tym samym językiem, tak jakby już tu mentalnie nie przynależę. Co niektórzy podśmiewują się z mojego przeciągania ostatniej sylaby oraz ciągłego kłaniania się ;) Nie mówiąc o pracy twarzą i gestykulacji…
Taki stan rzeczy pozwala mi na obiektywne spojrzenie na wiele kwestii, które popchnęły mnie do wyjazdu daleko i na długo. Dużo mówi się o narzekaniu, o wrogości, o tym, jak tu szaro i buro. O presji społeczeństwa, marazmie i braku perspektyw. Ba, sama tak mówiłam jeszcze w ubiegłym grudniu! Jednakże przyjeżdżając po roku, zachowując się i czując jak człowiek nie stąd, jestem ciągle zaskakiwana. Pozytywnie! Bo nagle okazuje się, że Polacy z tak samo wielką chęcią rozmawiają z przypadkowymi ludźmi, otwierają się, opowiadają o życiu. Są uprzejmi, uczynni i sympatyczni.
Wychodząc na Okęciu, miałam w oczach scenę po powrocie z Japonii, kiedy to Polacy byli dla mnie tak niegrzeczni, iż rozważałam udawanie obcokrajowca. Dlatego tym razem opuszczając pokład samolotu, powtarzałam sobie smutno
„Od teraz ludzie będą niemili. Musisz to zaakceptować”. Niepotrzebnie!
Tu ktoś zaoferował poniesienie walizki na schodach, tam przepuścił w drzwiach. Ktoś podał mi płaszcz, udzielił informacji, pomógł coś znaleźć. Nie posiadałam się ze zdziwienia, kiedy wsiadając w rodzinnej Pile do taksówki, w mig przeszliśmy z kierowcą na tematy społeczno – polityczno – prywatne.
Zupełnie jak w Bangkoku! - pomyślałam. W ciągu zaledwie 15 minut dowiedziałam się o nim więcej niż o wszystkich polskich taksówkarzach, z jakimi kiedykolwiek jechałam. Takich niespodzianek spotkało mnie mnóstwo, stąd zrodziło się w mojej głowie pytanie – dlaczego? Co się dzieje, że nagle ludzie dokoła z gburów stają się sprzymierzeńcami?
Odpowiedź pojawiła się natychmiast – bo to ja się zmieniłam. Bo teraz do każdego się uśmiecham, zagaduję, jestem otwarta. Niby wcześniej też byłam, ale nie do tego stopnia. I wiecie co? To samo dostaję w zamian. Dokładnie tak, jak przewidział to Newton w trzeciej zasadzie dynamiki – oddziaływania ciał są ZAWSZE wzajemne. Siła akcji wywołuje siłę reakcji. Mój uśmiech wywołuje czyjś uśmiech. Banalne, prawda? A jak niedoceniane. Nagle okazuje się, że Polacy w niczym nie ustępują Tajom, jedynie mają w sobie lęk, że ktoś ich skarci, oszuka, że wykorzysta ich przyjazność przeciwko nim. Polacy boją się inicjować interakcję międzyludzką i czekają na jakiś sygnał przyzwolenia. Ileż to razy sami czujemy, że chcielibyśmy kogoś zagadać, ale tego nie robimy. Bo nie wypada, bo się wstydzimy, bo ktoś odburknie. Bo nie. Pewnie 1 osoba na 100 rzeczywiście nie zapała entuzjazmem do rozmowy z nami, ale pozostałe 99 z chęcią będzie kontynuować dialog.
Od miesiąca to spostrzeżenie nie przestaje mnie fascynować, sprawdzałam je wśród najróżniejszych grup społecznych. I z chęcią rozmawiają zarówno współtowarzysze podróży pociągiem, prezesi spółek jak i dresy z klatki w kamienicy. Każdy ma taką samą potrzebę naturalności i wymiany informacji, lecz społeczne przyzwolenie na osądzanie ludzi z góry, głównie za wygląd, często odbierało mi tę możliwość dotychczas. Sprawiało, że się hamowałam, że się bałam, że widziałam siebie niżej w hierarchii od kogoś. Teraz traktuję każdego jak zwykłego człowieka, a poza tym lubię tak sobie pogawędzić z kimś przypadkowym. Nawet jeśli to jest 6 – letnia dziewczynka, która opowiada mi o znajomych z przedszkola czy babulinka, która opisuje mi, co przygotuje na święta.
- Wnuk w tym roku przyjeżdża. Z narzeczoną - dodaje, promieniejąc.
Niestety nie obyło się też bez przykrego zderzenia z wymienionym na początku przypadkiem braku chęci pomocy, na którą liczyłam. To po Azji Południowo – Wschodniej bolało razy milion i bardzo mocno zachwiało moją równowagą. Stąd mój stan emocjonalny w idealny sposób opisywała sinusoida – raz ktoś mnie zachwycił swoją dobrocią, po czym wpadłam w dołek z powodu braku słońca lub czyjejś wrogości.
Koniec końców zrobiło się po prostu w porządku. Bez szału i bez rozpaczy. Przyjęłam warunki, które oferuje życie w Polsce i starałam się do nich dostosować. Niby przyszedł grudzień, ale nie czułam tego zupełnie ani tego, że nadchodzą święta. Było tak trochę nijak. Szaro za oknem, trochę problemów dnia codziennego. Stan tej zwyczajności trwał dokładnie do 17 grudnia, kiedy to mieliśmy przegląd instalacji gazowej w kamienicy. Po oględzinach wdałam się w krótki dyskurs z panem, kiedy w końcu odparł, że przeprasza, lecz musi już iść.
I wtedy coś pękło. Tak jakby takie malutkie światełko wykruszyło sobie dziurkę w czarnej żarówce i przepuściło promyk.
- Wesołych świąt, proszę pana.
- Wesołych świąt. - odparł, uśmiechając się ciepło i poszedł piętro wyżej. W gardle mnie ścisnęło, oczy się zaszkliły. Zamknęłam drzwi. Fakt, że miałam komu powiedzieć takie słowa, a on rozumiał ich sens, były najpiękniejszym uczuciem na świecie.
Ostatnie 7 dni przed Bożym Narodzeniem to w krajach chrześcijańskich czas intensywny. Ja w tym roku pierwszy raz kompletnie tego nie czuję. Braku śniegu nie żałuję, bo przynajmniej nie zamarzam. Odpuściłam też robienie prezentów i kartek – dosłownie zatraciłam tego sens. Dużo więcej radości sprawia mi możliwość złożenia komuś życzeń twarzą w twarz, a prezentem jest jego uśmiech i obecność. Wydarzyły się też spotkania wigilijne, jedno szczególnie dla mnie ważne, na którym stawili się dosłownie wszyscy za wyjątkiem 1 osoby. Mimo że momentami hałas znacznie przekraczał cierpliwość moich sąsiadów, to tak naprawdę uśmiech nie schodził mi z twarzy. Upłynęło tyle czasu, dzieliło nas tyle kilometrów, a paradoksalnie nasze relacje jeszcze bardziej się zacieśniły. Ludzie, którzy przez cały czas byli na każde moje wezwanie, w każdej słabości i szczęściu, nagle byli obok. Tak bardzo rzeczywiści, że aż nierealni. Wyszli zza ekranu telefonu i monitora i siedzieli tuż obok, tak blisko, że aż się stykaliśmy.
Upłynęło tyle czasu, a my nadal się przyjaźniliśmy, nadal stanowimy paczkę znajomych, która chce być razem. Wiadomo, że co jakiś czas zdarzają się niesnaski między niektórymi, ale jako całość wciąż stanowimy jedno. To za tym tęskniła moja dusza i to przez to wyjazd do Tokio tak dalece mnie poruszył. Bo w Tajlandii nie udało mi się zbudować tego, co miałam zawsze i co było moim powietrzem – swojej paczki znajomych. Po roku trudnych doświadczeń, wielu rozczarowań i opisywanej przeze mnie jakiś czas temu samotności, które przytrafiły mi się podczas pobytu w Tajlandii, spotkanie takie jak to, bycie z całą ekipą w jednym miejscu, razem, jako jedno, było wprost nieocenione. Uścisk dłoni przyjaciela, który czekał i za którym ja teskniłam, jest wart więcej niż wszystkie podróże razem wzięte. Dobrze jest być z powrotem :)
Życzę Wam wszystkim, Moi Drodzy, wesołych świąt, a najbardziej tego docenienia właśnie :)
A na dokończenie indonezyjskich opowieści jeszcze przyjdzie czas, obiecuję! :)