Początkowy plan był taki, że w środę rano wyruszę do Werony, noc spędzę w hostelu tam lub w Wenecji i w czwartek zwiedzę Wenecję. Po próbach poszukiwania hostelu i przeczytaniu kilkunastu przerażających komentarzy, postanowiłam zostać noc dłużej w przytulnym domu kolegi.
W Weronie wysiadło wielu ludzi, więc średnio mi się to uśmiechało. Dworzec wygląda okropnie, wokół wszystko jest rozkopane. Nigdzie nie widziałam informacji turystycznej, więc przed wyjściem z budynku odnalazłam tablicę informacyjną, wyjaśniającą, który autobus skąd odjeżdża. Rozejrzałam się wokół. Nic nie przypominało kolorowych prostokątów z mapy, więc na czuja poszłam w prawo – okazało się, że trafnie. Znalazłam kolejną tablicę, tym razem tłumaczącą, którym autobusem dojechać do centrum. W wybrane dni tygodnia autobusy zmieniają kursy oraz perony odjazdu, więc lepiej to dobrze sprawdzić.
Jako że w sierpniu autobusy jeżdżą rzadziej, nie chcąc tracić czasu, na widok startującego autobusu postanowiłam do niego wejść. Wysiadłam koło rzeki, gdzie kręciło się całkiem sporo osób. Bingo. Zaraz ukazały się znaki informujące o lokalizacji balkonu Julii, areny, teatru itd. Ledwo weszłam na Stary Rynek, gdy moim ukazała się wielka masa turystów, płynących w nieznanym mi kierunku. Nie mając większego wyboru, poszłam z prądem. Nagle przy jednej z bram zaczęły kotłować się dziesiątki (albo i setki) osób. Patrzę – a, dom Julii! Weszłam, zrobiłam zdjęcie, wyszłam. Miałam ochotę tam posiedzieć, wyobrazić sobie, co widział Shakespeare, gdy pisał swój dramat, wzdychającego Romeo do swojej niewinnej Julii, jej rozterki, ale się nie dało. Napierający tłum robił sobie zdjęcie przy ścianie z wyznaniami miłości, pod balkonem, przy kracie z miłosnymi kłódkami, a następnie kupował serduszkowe gadżety w sklepach obok. Nie, to zdecydowanie nie moje klimaty. Czułam, jakby otaczający mnie ludzie mieli klapki na oczach i widzieli tylko listę miejsc koniecznych do odhaczenia, dlatego postanowiłam przejść Rynek Główny, zobaczyć katedrę i ruszyć własną trasą na drugi brzeg rzeki. To był strzał w dziesiątkę.
Zaraz za mostem rozpoczyna się wzgórze, na którym wznosi się zamek. Do pociągu powrotnego miałam jeszcze sporo czasu, więc postanowiłam się tam wspiąć. Początkowo szedł za mną dziwny mężczyzna, więc pod pretekstem zrobienia zdjęcia, pozwoliłam mu się oddalić. Wraz ze wzrostem wysokości widoki stawały się coraz piękniejsze. Ze wzgórza rozciąga się wspaniała panorama miasta, skąpanego w promieniach słońca. Przed sobą miałam pomarańczowe dachy starego miasta, z pnącymi się do góry wieżami kościołów, za plecami zamek, a po lewej i prawej stronie zielone zbocza ze strzelistymi cyprysami, murami obronnymi i budynkami.
- Verona is the Best city I’ve ever been. Werona to najlepsze miasto w jakim kiedykolwiek byłam - wzdychała Amerykanka.
-Chyba oszalała - pomyślałam. Czułam się zawiedziona. Wiedziałam, że nie jadę do Toskanii, ale liczyłam na coś bardziej włoskiego niż trochę cyprysów, ekstremalne ceny w lodziarniach i tłumy turystów. Najbardziej przeszkadzali mi ci ostatni. Chciałam gdzieś usiąść w spokoju, sama, pokontemplować życie, ale cały czas otaczały mnie niemałe grupy głośnych ludzi, którzy w tydzień muszą zwiedzić chyba połowę kraju. Podenerwowana wybrałam drogę prowadzącą za zamek. Okazało się, że za zakrętem szła ona dalej, wokół nie było nikogo. Zaciekawiona postanowiłam przejść nią kawałek. Minęłam autokamp (swoją drogą nieźle mieć taki widok z namiotu!!) i doszłam do murów obronnych. Najpierw chciałam pójść wzdłuż nich w prawo, licząc, że może uda mi się na nie wspiąć, ale ścieżka nie wyglądała zbyt pewnie. Nagle za mną dostrzegłam asfaltówkę dochodzącą z góry od drugiej strony – padło na nią. Po lewej minęłam ogrodzony murem gaj oliwny, po prawej prywatną posiadłość, przede mną ukazał się jakiś kościół, kilka domów oraz
Casa di Betania, cokolwiek to było. Dostrzegłam dróżkę idącą między murem gaju a ogrodzeniem
Casa di Betania, u jej początku stała tablica informacyjna. Wynikało, że koniec gaju znajduje się niedaleko. Zrobiłam 2 kroki, ale się cofnęłam. Bardzo chciałam zobaczyć, dokąd mnie zaprowadzi, ale czułam, że to nie jest zbyt rozważne, więc po ponownym namyśle wróciłam na asfaltówkę. Uszłam kawałek, myśląc, jak dumni byliby ze mnie ludzie, którym obiecałam uważać na siebie, jednakże moje serce zakołatało.
Wróciłam szybko do tablicy informacyjnej. Zerknęłam na ścieżkę. Była jeszcze węższa niż ta wzdłuż murów obronnych i możliwość ucieczki w razie niebezpieczeństwa równała się dokładnie zero. Nie miałam noża. Zrezygnowana odwróciłam się do niej plecami i zrobiłam kilka kroków. Jeszcze raz zerknęłam na ścieżkę.
Nie, Dominika, nie możesz tam pójść mówił mój rozsądek, ale umierałam z ciekawości, co jest dalej. Czułam się jak w powieści „Tajemniczy ogród”, tyle że zamiast ogrody miałam drzewa oliwkowe. W końcu się poddałam – moje serce rwało przed siebie.
Stawiałam ostrożnie kroki, oglądając się co rusz za siebie. Niezadowolone jaszczurki uciekały w mgnieniu oka w szczeliny, poza nimi nie było tu nikogo. Wyglądało na to, że mało kto tędy chodzi, bo zarośla były całkiem wysokie. Przeszłam kilkanaście metrów, przystanęłam i rozejrzałam się wokół. Po bokach wznosiły się wypalone od słońca gliniane mury, a nad nimi wyrastały oliwkowe drzewa i cyprysy. Nade mną rozciągało się błękitne, bezchmurne niebo, a u moich nóg biegały spłoszone jaszczurki. Świerszcze, pasikoniki i mnóstwo innych, nieznanych mi insektów grało swój koncert. Wreszcie poczułam, że jestem we Włoszech :)
Ciągnięta przez ciekawość do przodu, doszłam do żelaznej, zardzewiałej bramy gaju, którą opasał gruby łańcuch spięty kłódką. Po drugiej stronie stała identyczna brama otwierająca plantację winogron. Niestety w przeciwieństwie do „Tajemniczego Ogrodu” ja nie posiadałam magicznego zardzewiałego klucza, więc pozostało mi napawać się widokiem zza kraty oraz między szczelinami muru. Drzewa oliwkowe w słońcu i wysokiej trawie wyglądały pięknie, mogłabym na nie patrzeć godzinami, ale przypomniałam sobie, że jestem sama, więc lepiej będzie się ruszyć. Dochodząc do końca ścieżki, ujrzałam drewniany stół, a na nim butelkę wody, czyli ktoś tam był. Po chwili zza muru zaczęła wynurzać się noga siedzącego przy stole mężczyzny. Zrobiłam szybki zwrot i wróciłam na asfaltówkę. Nie widział mnie, ale wolałam dalej kusić losu.
Od tej chwili wszystko się układało. Z dala od turystów wróciłam do podnóży wzgórza. Była godzina 16 i lokalni zaczęli wracać z pracy oraz wychodzić z domów, więc postanowiłam ich śledzić :P Odkrywając uroki wąskich uliczek, poczułam, że czegoś mi brakuje… No tak, tego dnia jeszcze nie jadłam loda! Oznaczało to przymus powrotu do turystycznej części miasta, bo tu nigdzie nie mogłam znaleźć otwartej lodziarni, ale byłam tak zachwycona tymi kilkoma magicznymi chwilami koło gaju, że już mi to nie przeszkadzało. Zamówiłam 3 kulki i cafe latte, które okazało się być najlepszym cafe latte w moim życiu! A do tego 3 nowoodkryte smaki. Rooozkosz!
Po tej przyjemności odbiłam na południe miasta, powłóczyłam się kilka godzin i poszłam na stację kolejową.
Werona ma swoją duszę. Turyści podążają tylko wytyczoną drogowskazami ścieżką, więc wystarczy zboczyć z trasy, by się od nich uwolnić. Jest tu bezpiecznie, prawie nie widziałam imigrantów. Po 16 na ulicach pojawiają się mieszkańcy Werony – warto ich śledzić, doprowadzą nas do miejsc, których w życiu byśmy nie odkryli.
Trudno tu o sklep spożywczy (znalazłam tylko jeden i to jakiś tajski spod ciemnej gwiazdy) oraz o ładne pocztówki. Polecam księgarnię na dworcu, la Fratellina czy jakoś tak. Mieszkańcy Werony są bardzo mili. Warto udać się na dworzec pieszo – pozwoli to zobaczyć, jak zielone jest to miasto.
Wróciłam zachwycona do domu. Naprawdę czułam, jakby Julia właśnie przechodziła tymi samymi wąskimi ścieżkami z tajemnego spotkania z Romeo w pięknej, długiej, masywnej sukni :) Amerykanka miała rację. To najlepsze miasto w jakim kiedykolwiek byłam :)